Na początek informacje dla tych, którzy lat 70. nie pamiętają. Tomasz Wójtowicz to mistrz świata z roku 1974 i przede wszystkim mistrz olimpijski igrzysk 1976 w Montrealu. Tam triumfowała drużyna prowadzona przez Huberta Wagnera o pseudonimie „Kat”. Zapowiedział on, że jedzie po złoty medal, co uznano za bufonadę, a gdy go zdobył, stał się bohaterem. Pamiętam, jak w programie telewizyjnym z wielką atencją rozmawiał z nim światowej sławy dyrygent Witold Rowicki, pytając, jak dochodzi się do takiego zwycięstwa.
Ta drużyna i ten sukces to była nasza duma także z powodów, o których nie można było wówczas głośno mówić ani pisać. Otóż nasi siatkarze po heroicznym boju pokonali w olimpijskim finale zespół Związku Radzieckiego, a takie zwycięstwa w czasach PRL smakowały szczególnie. Ten mecz wraz z emocjonalnym komentarzem telewizyjnym Wojciecha Zielińskiego ma chyba w pamięci każdy, kto wówczas interesował się sportem.
Kluczową postacią tego spotkania i poprzednich wygrywanych przez Polaków był prawie dwumetrowy chłopak z Lublina, którego rywale nie potrafili powstrzymać. Kapitanem reprezentacji Polski był wówczas Edward Skorek, ale to zagrania Wójtowicza budziły największy podziw.
Kiedy w finale igrzysk radziecki siatkarz – w środku polskiej nocy – przy piłce meczowej zaatakował w aut, swoim krzykiem wraz z ojcem obudziliśmy mamę, która się przeraziła, gdy zobaczyła, że biegnę z radości w stronę telewizora, bo te radzieckie aparaty czasem wybuchały.
Gdy po olimpijskich wakacjach w domu wróciłem na studia do Lublina, miasto miało dwóch bohaterów – Tomasza Wójtowicza i Krzysztofa Cugowskiego (Budka Suflera rok wcześniej wydała płytę „Cień wielkiej góry” i słuchaliśmy jej aż do zdarcia).