W tym roku Polacy przegrali z Włochami trzy razy. W finałowym turnieju Ligi Światowej, turnieju Huberta Wagnera i w półfinale mistrzostw Europy. Na igrzyskach w Pekinie rywale też byli lepsi.
Kiedy więc w dwóch pierwszych setach Włosi rozbili naszą drużynę serwisem, wydawało się, że sytuacja się powtórzy. Bombardowali naszych siatkarzy tak jak w lipcu w Ergo Arenie w Gdańsku. – Włosi bazują na potężnej zagrywce, ale nic nie trwa wiecznie. Nie ma wyjścia, trzeba taką nawałnicę przeczekać. Cristiano Savani potrafi zaserwować siedem asów, ale może też zrobić 12 błędów. Cierpliwość naprawdę się opłaca. Kiedy przyjdzie grać punkt za punkt, nie będą już tak pewni siebie – mówił dzień wcześniej w rozmowie z „Rz" Sebastian Świderski, który dobrze zna Włochów.
Z nożem na gardle
Pierwsze dwa sety (17:25, 20:25) nie nastrajały jednak optymistycznie. Andrea Anastasi szybko zmienił Łukasza Żygadłę na Pawła Zagumnego i to było dobre posunięcie. Kolejne też były trafione. Michał Ruciak, który cały turniej przestał w kwadracie dla rezerwowych, zastąpił Bartosza Kurka i został uznany za bohatera meczu, a Jakub Jarosz, który wszedł w miejsce Zbigniewa Bartmana, szybko znalazł skuteczny sposób na blok Włochów.
– Decydujące było wprowadzenie Ruciaka i Jarosza. Oni zmienili oblicze tego spotkania – powiedział Iwan Zajcew, przyjmujący rywali. Potwierdził to Mauro Berruto: – Polacy byli lepsi w kluczowych momentach. Najważniejszy był początek czwartego seta. Popełniliśmy cztery, pięć błędów w pierwszej fazie tej partii i to zadecydowało o naszej porażce – mówił na konferencji prasowej trener Włochów.
Berruto trochę mija się z prawdą, bo w rzeczywistości decydująca była końcówka trzeciego seta. Był remis 23:23, ale ostatnie punkty zdobywali już grający z nożem na gardle Polacy, po atakach Michała Winiarskiego i Jarosza. To był sygnał, że Włosi przyciśnięci do muru są do pokonania.