O tym, że nie zagrają w Mar del Plata, przesądził piątkowy mecz, w którym nasi siatkarze nie mieli nic do powiedzenia (0:3). Przykro było patrzeć na to, co się dzieje na boisku. Bułgarzy rozbili nas atakiem i stłamsili blokiem. Tylko początek dawał nadzieję, ale trwało to krótko.
W drugim spotkaniu (2:3) było nieco lepiej, Polacy wygrali dwa pierwsze sety, ostatnie słowo należało jednak do gospodarzy, którzy zajęli drugie miejsce w grupie za Brazylią i polecą do Argentyny.
Zabraknie tam naszej drużyny, zwycięzców ubiegłorocznej edycji Ligi Światowej. To drugi taki przypadek w historii. Przed rokiem w Sofii, gdy Polacy zwyciężali, nie było broniących tytułu Rosjan, ale odbili to sobie z nawiązką w Londynie, gdzie wywalczyli złoty medal igrzysk. Andrea Anastasi, włoski trener polskich siatkarzy, wierzy, że z jego zespołem będzie podobnie i jesienią wygra mistrzostwa Europy.
Na razie dziękuje Bułgarom, że obnażyli wszystkie błędy, jakie popełniła jego drużyna. A to pozwoli mu uniknąć ich pod koniec września, gdy przyjdzie walczyć o medale ME organizowanych przez Polskę i Danię.
Nie zmienia to jednak jego sytuacji. Po raz pierwszy podczas swojej pracy w Polsce Anastasi znajdzie się pod ścianą. Teraz każda kolejna porażka będzie już nazywana klęską, bo przecież za rok w naszym kraju są mistrzostwa świata, które wypadałoby zakończyć sukcesem. A to, co pokazali siatkarze w ostatnich kilku tygodniach, nie daje podstaw do optymizmu. Sześć przegranych spotkań, tylko cztery zwycięstwa, do tego wyrwane rywalom z gardła, – to nie jest to, czego od nich oczekiwano.