Gdy będziemy dochodzić do siebie po sylwestrowej nocy i leczyć kaca na swoje sposoby (odżyje odwieczna debata kefir czy klin), dyrektorzy sportowi, menedżerowie piłkarzy i sami zawodnicy wkraczać będą w najgorętszy okres – 1 stycznia otwiera się zimowe okno transferowe.
Do tej pory było ono raczej dla desperatów – tych, którzy początek sezonu tak spaprali, że musieli za wszelką cenę się ratować. Zimą niezbyt często dochodziło do głośnych przeprowadzek, na wielkie transfery czekano do lata. Także dlatego, że nowego zawodnika łatwiej wkomponować w zespół, gdy jest czas na treningi i zajęcia taktyczne, a nie tylko na granie co trzy dni i regenerację, jak to ma miejsce w przypadku największych klubów Europy.
Prawdopodobnie kluczowy był jednak przepis zakazujący piłkarzom gry w dwóch klubach w europejskich pucharach w danym sezonie. Gdy w styczniu 2011 roku Fernando Torres przechodził za 50 milionów funtów, bijąc zarówno brytyjski, jak i hiszpański rekord transferowy, wiele osób pukało się w czoło, Torres nie mógł bowiem pomóc nowemu klubowi w Lidze Mistrzów. W tym sezonie UEFA w końcu się ugięła i ten przepis zniosła.
Śmieszna suma
Pierwszą ofiarą został Red Bull Salzburg – odkrycie tego sezonu Champions League. Drużyna prowadzona przez amerykańskiego trenera Jessiego Marscha grała ofensywny, porywający, szybki futbol i chociaż trafiła do arcytrudnej grupy, to zapewniła kibicom nie tylko w Austrii mnóstwo rozrywki. Szczególnie szerokim echem odbiły się oba mecze z Liverpoolem, mimo że przegrane. Na Anfield była jazda bez trzymanki i wynik 4:3 dla gospodarzy, w rewanżu w Salzburgu obrońcy tytułu pozwolili już na mniej, ale wynik 2:0 nie oddaje przebiegu spotkania.
I to właśnie Liverpool uruchomił klauzulę wykupu, którą miał w kontrakcie z mistrzem Austrii japoński skrzydłowy Takumi Minamino. Klub, zmierzający po pierwszy od 30 lat tytuł mistrza Anglii, wydał na nowego zawodnika nieco ponad 7 milionów funtów, co przy dzisiejszych cenach jest sumą śmieszną.