Dwa lata temu przez bramkarza Liverpool przegrał finał z Realem, w środę przez bramkarza stracił szansę na zdobycie drugiego pucharu z rzędu.
Wtedy zawinił Loris Karius, teraz wielki błąd popełnił Adrian, zastępujący kontuzjowanego Alissona. Do źle wybitej przez Hiszpana piłki dopadł Joao Felix, podał do Marcosa Llorente i strzelił na 1:2. Koszmary wróciły, taki wynik dawał awans Atletico, z gospodarzy uszło powietrze.
A miało być tak pięknie. Jeszcze przed przerwą straty z Madrytu odrobił Georginio Wijnaldum. Kiedy tuż przed ostatnim gwizdkiem sędzia nie uznał gola Saula (ze spalonego), wydawało się, że piłkarzom Juergena Kloppa sprzyja też szczęście. Ledwo zaczęła się dogrywka, a na 2:0 trafił Roberto Firmino. Liverpool dominował, jedną nogą był w ćwierćfinale, nic nie zwiastowało nadchodzącej katastrofy. Aż przyszła ta pechowa bramka, która pociągnęła za sobą ciąg fatalnych zdarzeń. Atletico poczuło krew. Po kontrataku wyrównał Marcos Llorente, a dzieła zniszczenia dopełnił Alvaro Morata.
W Liverpoolu przyjazdem prawie trzech tysięcy kibiców z Madrytu, jednego z ognisk koronawirusa w Europie, nikt się nie przejął. W Paryżu na trybuny żaden kibic wpuszczony nie został.
Ci, którzy zarazy się nie wystraszyli, zebrali się przed Parkiem Książąt, odpalili race i głośnym dopingiem wspierali swoich zawodników zza murów stadionu. Wystarczyło, by po czterech latach w końcu awansować do ćwierćfinału.