– Ma magiczne stopy – chwalił go Roberto Carlos. – Robi rzeczy, których nigdy nie widziałem – zachwycał się Deco. –To niewiarygodne, że w jednym ciele można zmieścić aż tyle talentu – nie mógł się nadziwić Kevin-Prince Boateng, a Eidur Gudjohnsen, który miał okazję grać z nim w Barcelonie, żartował, iż pewnego dnia tak zaczaruje piłkę, że ta zacznie z nim rozmawiać. – Wydaje się przygotowany na każdą sytuację. Im ważniejszy mecz, tym bardziej błyszczy – twierdził Islandczyk.
Prowadząc Brazylię do mistrzostwa świata w 2002 r., przelobował Davida Seamana strzałem z rzutu wolnego z ponad 40 m. – Gdybym musiał wybrać swoją najpiękniejszą bramkę, byłaby to właśnie ta w ćwierćfinale z Anglią – przyznał.
Ośmieszony Seaman opowiadał, że on i jego koledzy nie docenili kunsztu Ronaldinho. Ale najsłynniejszy gol Brazylijczyka padł chyba trzy lata później, w Lidze Mistrzów. Grał już wtedy w Barcelonie. W rewanżowym spotkaniu 1/8 finału z Chelsea, stojąc za polem karnym, zaczął swój taniec nad piłką, zahipnotyzował obronę gospodarzy i czubkiem buta posłał futbolówkę dokładnie tam, gdzie chciał – w róg bramki. Petr Cech nawet nie drgnął. Trafienie to uznano potem za najładniejsze w całym sezonie.
Tak Ronaldinho zaczął najlepszy rok w swojej karierze. Rok, w którym na Santiago Bernabeu oklaskiwali go nienawidzący Barcelony kibice Realu (wcześniej zdarzyło się to w Madrycie tylko Maradonie), zakończony zdobyciem jedynej Złotej Piłki.
Zmierzch w Mediolanie
Kolekcjonowanie trofeów nigdy nie było jego obsesją. Barcelonie dał jeszcze długo wyczekiwany triumf w Champions League (2006), na futbolowe salony zdążył wprowadzić Leo Messiego, ale później stopniowo usuwał się w cień. Od piłkarskiej murawy wolał dyskotekowe parkiety, od podziwu publiczności – uwielbienie kobiet.
I choć po przeprowadzce do Milanu (w 2008 r.) nadal czarował, trudno było oprzeć się wrażeniu, że oto jesteśmy świadkami zmierzchu człowieka, u którego stóp leżał cały świat. W 2011 r. wrócił do ojczyzny, chętnych na jego usługi nie brakowało, bo nazwisko Ronaldinho wciąż działało jak magnes. Grał we Flamengo i Atletico Mineiro, na rok wyjechał do meksykańskiego Queretaro. A półtoraroczny kontrakt z Fluminense zerwał już po niespełna trzech miesiącach. Szukał nowych bodźców, poleciał do Indii zagrać w turnieju futsalowym w jednym zespole z Ryanem Giggsem i Paulem Scholesem. Pojawił się na ceremonii zakończenia mundialu w Rosji. Aż wreszcie postanowił pożegnać się z futbolem na dobre.