Kiedy Węgrzy jechali na mistrzostwa świata w Meksyku, Europę wciąż dzieliła żelazna kurtyna, ojciec Szoboszlaia był nastolatkiem uganiającym się za piłką, a Red Bull – małą firmą szykującą się do wypuszczenia na rynek swojego napoju w puszce.
Zwycięstwo nad Kanadą do wyjścia z grupy nie wystarczyło, wysoka porażka z ZSRR (0:6) była jak policzek, a przegrana z Francją to do dziś ostatnie mundialowe wspomnienie Madziarów.
Węgry wyrwały się z okowów komunizmu, ale mało kto spodziewał się, że wraz z wolnością przyjdą futbolowe smutki, a na lepsze czasy trzeba będzie czekać aż trzy dekady – do Euro 2016.
To był pierwszy duży turniej, na który po upadku komunizmu pojechali następcy Ferenca Puskasa. Wstydu nie przynieśli. Pokonali Austrię, zremisowali z Islandią oraz zmierzającą po tytuł Portugalią i wyszli z grupy. Wysoką porażkę z Belgią (0:4) potraktowali jako cenną lekcję.
Szarych dresów już nie ma
Robili błyskawiczne postępy, bo jeszcze kilka lat wcześniej kończyli eliminacje Euro 2008 na szóstym miejscu w grupie, a w kwalifikacjach mundialu 2014 przegrali aż 1:8 z Holandią. I choć mistrzostwa świata w Rosji (2018) znów odbyły się bez nich, ostatnie pięć lat można uznać za renesans węgierskiego futbolu.