Z powodu awantur na stadionach włoski parlament przegłosował w 2003 i 2005 r. drakońskie ustawy futbolowe, których nikt nie potrafił, a może i nie chciał wyegzekwować. Powstała sytuacja, którą najlepiej opisuje cytat ze Szwejka: „Są rzeczy, których robić nie wolno, ale można”.
Nikt nie przestrzegał obowiązku spisywania personaliów przy kupowaniu biletów. Pałki, a nawet ładunki wybuchowe szmuglowano na stadion dzień przed meczem przy aktywnej współpracy klubowych działaczy.
Race, petardy i świece dymne wnosiły dziewczyny, chowając je tam, gdzie porządkowemu zajrzeć nie wolno, choć można podejrzewać, że chciałby. Zakaz stadionowy dla chuliganów stał się fikcją. Trzeba było dopiero tragedii w Katanii, gdzie 2 lutego bandyci w starciach z policją przed stadionem zamordowali inspektora policji, by sytuacja uległa zmianie. Rząd wydał kolejny dekret. Zdecydował, że stadiony, na których nie ma elektronicznych bramek, centrum monitoringu z systemem kamer i zabezpieczeń dla kibiców drużyny przyjezdnej, będą zamknięte. Co ważniejsze, decyzję o tym, czy stadion spełnia te warunki, odebrano przymykającym na wszystko oko władzom futbolowym, a oddano w ręce prefekta policji.
W związku z tym, że zamknięcie stadionu to dla dużego klubu ogromna strata finansowa, nagle to, co przez lata było niemożliwe, stało się możliwe w ciągu kilku tygodni. Teraz decyzja o tym, czy zamknąć stadion, czy wpuścić kibiców gości, czy otworzyć bramy tylko dla posiadaczy sezonowych karnetów, o której rozpocząć mecz, a nawet czy zamknąć cały sektor, z którego wcześniej ktoś rzucił butelką, leży wyłącznie w gestii szefów policji danego miasta.
Dlatego w tym sezonie były już mecze przy pustych trybunach, bez kibiców gości i tylko dla posiadaczy karnetów. Okazało się też, że porządkowi są w stanie skutecznie rewidować widzów przed wejściem na stadion. A jeśli im się nie do końca uda, w sukurs przychodzą kibice.