Szanowny Panie! Między korupcją w Polsce niepodległej, a tym co działo się w PRL istnieje przepaść, głęboka jak Rów Mariański. Przed rokiem 1989 korupcja w Polsce była legalna i nie występowała pod znaną dziś nazwą. Polegała na powszechnym zakłamaniu, z czego większość ludzi zdawała sobie sprawę. Przed świętami Bożego Narodzenia pisano choćby, że statek z owocami cytrusowymi już dopłynął do Gdyni i tylko patrzeć, jak na półkach sklepów pojawią się pomarańcze. A potem, zamiast pomarańczy, rzucali na przykład sztuczny miód. Wszystko było sztuczne, udawane, „rzucane” i żeby mieć coś prawdziwego, trzeba było załatwić.
Żeby załatwić mięso należało znać kogoś, kto ma dojście do mięsa. Ten kto miał dojście do mięsa potrzebował czasami naprawić samochód, na który otrzymał talon w zakładzie pracy, ponieważ miał kogoś, kto załatwił córce dyrektora miejsce na studiach. Tworzył się łańcuszek, w którym wszyscy byli uzależnieni od wszystkich, więc tak naprawdę nikt na tym nie zarabiał, a mimo to ludziom jakoś się żyło, chociaż niekoniecznie dostatnio.
W piłce nożnej też się raczej nie kupowało. Kierowano się zazwyczaj zasadą „człowiek pomoże - człowiekowi pomogą”. Jeśli komuś potrzebne były punkty, zwracał się z uprzejmą prośbą do przeciwnika, który mógłby jej oddać. Na ogół traktowano to jako pożyczkę, ufano sobie, nikt nie podpisywał weksli. Były to więc umowy barterowe i nikt za skarżypytę w prokuraturze nie robił. Oddawano, kiedy w potrzebie znalazła się druga strona, a takie uprzejmości stawały się czasami początkiem trwających między klubami przyjaźni, utrzymywanych potem przez kibiców. Dlatego i chuligaństwa było mniej.
Jeśli już dochodziło do przepływu pieniędzy, to w ograniczonym stopniu. Były to zazwyczaj pieniądze państwowe, czyli nasze. Niewiele można było za nie kupić (patrzy wyżej - dojście), nie można ich było wymienić na dolary, ani zainwestować na giełdzie. Owszem, sędziowie brali i wtedy, ale rewolucja w obyczajach dokonała się dopiero wówczas, kiedy w drugiej połowie lat 70. pewien znany arbiter powiedział: „Stop. Od dzisiaj biorę w dolarach”.
Działy męskie zakładów fryzjerskich miały charakter salonów, gdzie wymieniano się poglądami na temat piłki nożnej (ich żeńskim odpowiednikiem były magle) i mało któremu fryzjerowi przychodziło do głowy, że można na tym zarobić. W tej małej stabilizacji wszyscy czuli się w miarę szczęśliwi, raczej na siebie nie donoszono, chyba, że ktoś robił to zawodowo.