Rz: Pamięta pan moment, gdy się dowiedział, że już nie jest Marcinem Wróblem, tylko Marcinem W.?
Marcin Wróbel:
27 marca rano moja mama zadzwoniła, że w jej mieszkaniu – tam jestem zameldowany – czekają oficerowie CBA. Kilkanaście minut później byłem na miejscu. Pokazano mi postanowienie sądu o zatrzymaniu, potem było przeszukanie mojego mieszkania. Wszystko dyskretnie, kulturalnie – CBA nie robi zbędnych szopek. Panowie są uprzejmi, tak było również podczas podróży do prowadzącej korupcyjne śledztwo prokuratury we Wrocławiu. Przez całą drogę szczypałem się w rękę, przekonany, że zaraz się zbudzę.
Ile czasu spędził pan we wrocławskim areszcie?
Dotarliśmy tam o 16. Po oddaniu sznurówek, paska i innych rzeczy uznanych za niebezpieczne trafiłem do celi. Gdy zrobiło się ciemno, zabrano mnie na przesłuchania. Trwały kilka godzin, a ja na każde pytanie odpowiadałem: nie. Myślałem, że wystarczy jedno “nie”: gdy zostałem zapytany, czy kiedykolwiek przyjmowałem lub wręczałem korzyści majątkowe albo składałem lub przyjmowałem obietnice takich korzyści. Ale nie wystarczyło, podobne pytania powracały w różnej formie.