Gdy cztery lata temu w hotelu Sheraton Listkiewicz patrzył z podestu na salę pełną delegatów, mógł powiedzieć bez fałszywej skromności: „Polski futbol to ja”, był jedynym kandydatem w wyborach na prezesa, dostał 193 głosy ze 198, a delegaci wyrywali się na mównicę, by pochwalić pięć lat jego dotychczasowych rządów.
Podczas pierwszej kadencji Listkiewicza związkowe konta puchły, reprezentacja po 16 latach przerwy wróciła na mundial, a słowo „fryzjer” kojarzyło się wciąż ze ścinaniem włosów, a nie ustawianiem meczów. Ale ten zjazd z grudnia 2004 był ostatnim, gdy „działacz PZPN” to brzmiało dumnie.
[srodtytul]Od pożaru do pożaru[/srodtytul]
Pół roku później policja zajrzała do koła zapasowego sędziego Antoniego F., potem na szczerość zebrało się Piotrowi Dziurowiczowi, ruszyła trwająca do dziś akcja wyłapywania czarnych owiec. Były dwie wojny futbolowe, trzech kuratorów, zawołanie „j... ać PZPN” wrosło w krajobraz meczów reprezentacji na równi z hymnem narodowym, a gazety – od tabloidów po poważne – zaczęły zamieniać życie prezesa w piekło.
Rządzenie PZPN przypominało przez ostatnie cztery lata bieganie od pożaru do pożaru, a pozycja prezesa słabła. Jednomyślność była coraz bardziej na pokaz, pod kolejnymi ciosami ze strony prokuratury we Wrocławiu, ministrów i mediów związek rozpadał się na frakcje.