Ten mecz miał swoją historię, jeszcze zanim sędzia zagwizdał po raz pierwszy. Real – dziewięć Pucharów Mistrzów, Liverpool – pięć. Trenerem Liverpoolu jest Rafael Benitez, który pracował kiedyś w Madrycie i wynalazł w trzeciej lidze Raula. Później, prowadząc inne drużyny, nigdy na Santiago Bernabeu nie wygrał.
Na boisku spotkało się też wielu hiszpańskich mistrzów Europy z zeszłego roku, jednak – co w obecnych czasach już naturalne – większość przyjechała walczyć dla angielskiego klubu. Dziwne było tylko to, że dwie tak uznane firmy oficjalnie zagrały ze sobą tylko raz – 28 lat temu.
Wtedy w finale Pucharu Mistrzów Liverpool wygrał 1:0, takim samym rezultatem zakończyło się wczorajsze spotkanie. Mecz był nudny, ciekawych akcji niewiele, więcej niezdrowych emocji. Za każdym razem, gdy do piłki dochodził Fernando Torres, przez lata symbol Atletico Madryt, cały stadion zamieniał się w przeciągły gwizd. Torresowi kilkoma faulami odebrano ochotę do gry, Benitez zmienił go w drugiej połowie.
Steven Gerrard, którego w Madrycie bano się najbardziej, nie zdążył wrócić do zdrowia po kontuzji. Zanim wszedł na boisko w końcówce, tylko straszył, przeciągając rozgrzewkę przy bocznej linii. Na Real wystarczyło.
Jedynego gola zdobył po dośrodkowaniu Xabiego Alonso z rzutu wolnego Yossi Benayoun. Benitez wygrał na Santiago Bernabeu po raz pierwszy, Real – przegrał, po dziewięciu z rzędu zwycięstwach pod batutą Juande Ramosa. Kibice w Madrycie zastanawiają się nad fatum, które ciąży nad ich drużyną. Real od 2004 roku nie przebrnął 1/8 finału Ligi Mistrzów. Odrobić straty w Liverpoolu będzie trudno.