Boniek i Lato grali w jednej drużynie. Lubili się i szanowali. Ale teraz każdy gra dla siebie. 26 października znów będą walczyć o władzę w PZPN. Lato napomknął przed Euro 2012, że jeśli Polska nie wyjdzie z grupy, on poda się do dymisji. Ale w lipcu, kiedy mu to przypomniano, oświadczył, że został źle zrozumiany. Gdyby wtedy ustąpił, straciłby 200 tysięcy złotych, bo zarabia 50 tys. miesięcznie. Taka była cena honoru. Boniek uważa, że honorem jest pełnienie tej funkcji, bo to rodzaj służby publicznej.
Satrapą nie będę
Jeszcze kilkanaście lat temu być może takie słowa z jego ust by nie padły. Boniek znany jest z umiejętności zdobywania pieniędzy. Zarobił na piłce, stracił w interesach, znowu zarobił. Dziś ma udziały w firmach energetycznych w całej Europie, zajmuje się marketingiem, mediami, promuje piłkarzy i może sobie pozwolić na traktowanie czterech swoich kłusaków, biorących udział w wyścigach, jak hobby, a nie interes.
W roku 1998, kiedy wybory na prezesa wygrał Michał Listkiewicz, funkcję wiceprezesa do spraw marketingu powierzył właśnie Bońkowi. Ten sprowadził wtedy do związku kilku dobrych sponsorów, nauczył działaczy, jak zarabiać na prawach telewizyjnych do meczów reprezentacji.
Gdy w połowie lat 90. pilotował pierwszy poważny kontrakt z Telewizją Polską na zakup praw telewizyjnych do meczów ekstraklasy, nim wszedł do gabinetu prezesa Wiesława Walendziaka, już miał wszystko załatwione. Tak działała magia jego nazwiska i dar przekonywania. Dla pokolenia „pampersów" Boniek był gwiazdą jak dla pokolenia o dekadę starszego Włodzimierz Lubański czy Kazimierz Deyna.
Magia wciąż działa, chociaż mecze Widzewa i reprezentacji z mundialu w Hiszpanii są już prehistorią. Deyna nie żyje, a Lubański, mimo że słychać go czasami w telewizji, może chodzić spokojnie po Warszawie, bo mało kto jeszcze go rozpoznaje. A Boniek jest jak Chuck Norris – tam, gdzie się pokazuje, robi się gorąco.