Zbigniew Boniek, niepokorna gwiazda

Jeśli zostanie szefem PZPN, będziemy mieli w tej roli drugiego po Grzegorzu Lacie wielkiego piłkarza. Ale zupełnie innego człowieka

Publikacja: 23.09.2012 10:00

Zbigniew Boniek, niepokorna gwiazda

Foto: ROL

Boniek i Lato grali w jednej drużynie. Lubili się i szanowali. Ale teraz każdy gra dla siebie. 26 października znów będą walczyć o władzę w PZPN. Lato napomknął przed Euro 2012, że jeśli Polska nie wyjdzie z grupy, on poda się do dymisji. Ale w lipcu, kiedy mu to przypomniano, oświadczył, że został źle zrozumiany. Gdyby wtedy ustąpił, straciłby 200 tysięcy złotych, bo zarabia 50 tys. miesięcznie. Taka była cena honoru. Boniek uważa, że honorem jest pełnienie tej funkcji, bo to rodzaj służby publicznej.

Satrapą nie będę

Jeszcze kilkanaście lat temu być może takie słowa z jego ust by nie padły. Boniek znany jest z umiejętności zdobywania pieniędzy. Zarobił na piłce, stracił w interesach, znowu zarobił. Dziś ma udziały w firmach energetycznych w całej Europie, zajmuje się marketingiem, mediami, promuje piłkarzy i może sobie pozwolić na traktowanie czterech swoich kłusaków, biorących udział w wyścigach, jak hobby, a nie interes.

W roku 1998, kiedy wybory na prezesa wygrał Michał Listkiewicz, funkcję wiceprezesa do spraw marketingu powierzył właśnie Bońkowi. Ten sprowadził wtedy do związku kilku dobrych sponsorów, nauczył działaczy, jak zarabiać na prawach telewizyjnych do meczów reprezentacji.

Gdy w połowie lat 90. pilotował pierwszy poważny kontrakt z Telewizją Polską na zakup praw telewizyjnych do meczów ekstraklasy, nim wszedł do gabinetu prezesa Wiesława Walendziaka, już miał wszystko załatwione. Tak działała magia jego nazwiska i dar przekonywania. Dla pokolenia „pampersów" Boniek był gwiazdą jak dla pokolenia o dekadę starszego Włodzimierz Lubański czy Kazimierz Deyna.

Magia wciąż działa, chociaż mecze Widzewa i reprezentacji z mundialu w Hiszpanii są już prehistorią. Deyna nie żyje, a Lubański, mimo że słychać go czasami w telewizji, może chodzić spokojnie po Warszawie, bo mało kto jeszcze go rozpoznaje. A Boniek jest jak Chuck Norris – tam, gdzie się pokazuje, robi się gorąco.

Boniek mieszka w Rzymie, jest zameldowany w Bydgoszczy, ale wszędzie czuje się jak w domu. Zna kilka języków. Ma zawsze własne zdanie, nie łasi się do nikogo. – Jako prezes PZPN nie będę nikomu jadł z ręki, ale też nie chcę, aby ktokolwiek jadł z mojej – mówi „Rz". – Na tym stanowisku trzeba być partnerem, a nie satrapą.

Kiedy jeszcze grał w piłkę, niektórzy trenerzy woleli z nim nie zadzierać, bo nigdy nie kładł uszu po sobie. W połowie lat 70. obowiązywał przepis zobowiązujący klub ligowy do wystawienia zawodnika poniżej 21. roku życia. Miała to być zachęta do promowania młodych. Trenerzy obchodzili ten przepis w ten sposób, że wstawiali juniora, ale po dziesięciu minutach kazali mu udawać, że odniósł kontuzję. W takiej sytuacji mógł go zmienić zawodnik starszy.

Kiedy w roli młodego znalazł się Boniek, trener Zawiszy Bydgoszcz Bronisław Waligóra chciał postąpić tak samo. Ale Boniek w ciągu kwadransa meczu z Bałtykiem Gdynia przeprowadził bramkową akcję, czuł się dobrze, więc na wołania trenera szykującego zmianę nie reagował. W przerwie usłyszał, że jest „rudym gówniarzem, z którym nie da się pracować" oraz parę innych epitetów. Trener całą przerwę poświęcił na ruganie osiemnastolatka, ale składu na drugą połowę nie zmienił.

Widzewski charakter

Józef Boniek, ojciec Zbigniewa, był w latach 50. dobrym piłkarzem ligowym. Grał na środku obrony, m.in. z późniejszym trenerem reprezentacji Ryszardem Kuleszą. Napastnicy z tamtego okresu wspominają, że w pole karne Zawiszy czy Polonii Bydgoszcz, gdzie królował Józef Boniek, lepiej się było nie zapuszczać, bo groziło to utratą zdrowia. Do dziś Boniek senior jest jedną z największych żyjących futbolowych legend Bydgoszczy.

– Nie przesadzałbym z opinią o mojej ostrej grze – mówi „Rz" Józef Boniek. – Po prostu nikomu się nie kłaniałem. Czy to Gerard Cieślik, Ernest Pol czy Lucjan Brychczy. Ja ich bardzo szanowałem, ale musiałem ich zatrzymać, bo taką miałem rolę na boisku. Czy Zbyszek przejął te cechy po mnie? Trudno powiedzieć. Ale taki był jeszcze jako dziecko, a charakter zmienia się człowiekowi rzadko.

Boniek nie miał jeszcze 20 lat, kiedy z Zawiszy kupił go Widzew, który właśnie awansował do pierwszej ligi.

– Wiedzieliśmy, że ma talent, ale zaskoczyła nas jego pewność siebie – opowiadał piłkarz Widzewa, a potem wieloletni kierownik drużyny Tadeusz Gapiński. – Takich młokosów jak on wyganiało się po piwo, a on, ledwo przyszedł, w szatni powiedział przy wszystkich, że za dwa lata zagra w reprezentacji Polski, a za sześć Widzew sprzeda go do dobrego klubu na Zachodzie. Nie pomylił się nawet o rok. Nie było dla niego żadnych świętości. Słuchał tylko jednego z nas – Wieśka Chodakowskiego. Wraz z przyjściem Bońka zaczęła się era wielkiego Widzewa.

Delikatnie mówiąc, Boniek nie był typem piłkarza, z którym przyjemnie się grało. Pluł, kopał, ubliżał, prowokował. Bali się go nawet niektórzy koledzy z drużyny i walczyli do upadłego, byleby tylko nie usłyszeć od Bońka słów krytyki. Dzięki temu Widzew grał zawsze do końca, odnosił sukcesy w Polsce i w Europie. Mówiło się wtedy o „widzewskim charakterze", ale ten charakter narzucił drużynie Boniek.

Jedni go kochali, drudzy nienawidzili, w szatni Widzewa dochodziło do awantur. Po czym wszyscy wychodzili na boisko i wspólnie walczyli.  Adwersarze Bońka nie posiadali się z radości, że największy sukces – awans do półfinału Pucharu Mistrzów, po wyeliminowaniu Liverpoolu – osiągnęli bez niego. On był już wtedy we Włoszech.

W ostatnich latach gry w Polsce był najważniejszą postacią ligi. Kiedy Gwardia Warszawa układała się z Górnikiem Zabrze (jedni chcieli punkty ligowe, a drudzy awans w Pucharze Polski) i naruszyła warunki tego barteru, zabrzanie głośno grozili pod szatnią, że „pójdą z tym do Bońka". On może nawet o tym nie wiedział (zresztą od kilku miesięcy mieszkał w Turynie), ale wkrótce milicyjna Gwardia została spuszczona z ligi i nigdy do niej nie wróciła.

W koszulce wroga

Na sławę Boniek pracował jednak przede wszystkim w reprezentacji. Swoje musiał odczekać: trener Kazimierz Górski oczywiście dobrze wiedział, co to za talent, ale miejsca dla niego nie miał. W pomocy reprezentacji grali wówczas Kazimierz Deyna, Henryk Kasperczak, Zygmunt Maszczyk, Leszek Ćmikiewicz czy Kazimierz Kmiecik. Wiosną 1976 roku Górski powołał jednak 20-letniego Bońka na towarzyski mecz z Argentyną w Chorzowie. Na igrzyska olimpijskie do Montrealu go nie zabrał. Dwa lata później, już kiedy trenerem był Jacek Gmoch, Boniek pojechał na mundial. Przed rzutem karnym w meczu z Argentyną powiedział Kazimierzowi Deynie, że jeśli nie czuje się na siłach, to on może strzelić. Deyna nie mógł ustąpić młodszemu, bo nie pozwalał mu na to honor. I jego strzał obronił bramkarz.

– Nasze kontakty z Deyną zostały sprowadzone do anegdoty o sprzeczce o rakietkę przy stole pingpongowym – opowiada Boniek. – A my, chociaż rywalizowaliśmy o przywództwo, bardzo się lubiliśmy. Ja Kazia szanowałem. Spotykaliśmy się nawet wtedy, kiedy po latach przyjeżdżałem z Juventusem do USA. To dziennikarze zrobili z nas wrogów.

Kiedy po mundialu w Argentynie Deyna zrezygnował z gry w kadrze, rządy przejął Boniek. Cztery lata później w Hiszpanii poprowadził drużynę do trzeciego miejsca na świecie. Na Camp Nou w Barcelonie wbił Belgii trzy bramki w wygranym meczu 3:0, a po pojedynku z ZSRR przyszedł do studia TVP w koszulce z napisem CCCP jak w trofeum z wojny.

Na trybunach hiszpańskich stadionów powiewały transparenty „Solidarności", w Polsce trwał stan wojenny, więc Boniek grał rolę rycerza na białym koniu, walczącego w naszej sprawie. Był już zawodnikiem Juventusu i mógł wszystko. Toteż zdziwiliśmy się trochę, kiedy w Rzymie spotkał się z generałem Wojciechem Jaruzelskim, przybyłym tam z oficjalną wizytą. Uznał, że skoro Jaruzelski jest przywódcą jego kraju, to wypada to zrobić. Był przecież we Włoszech u siebie. Najpierw jako piłkarz Juve, potem Romy, przyjaciel Michela Platiniego, jednego z najlepszych rozgrywających w historii futbolu, a dziś szefa UEFA. Żona Platiniego jest matką chrzestną syna Bońków, a Zibi ojcem chrzestnym młodego Platiniego.

Grało wtedy w Juventusie sześciu włoskich mistrzów świata, ale zapamiętano go jako zespół Platiniego i Bońka. Bońka nazywano Pięknością nocy, bo czarował przy świetle reflektorów. A Platiniego Pięknością dnia.

Zdobył więcej niż jakikolwiek inny polski piłkarz. Puchar Mistrzów, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy. Strzelał bramki w finałach. Nigdy nie kalkulował, co mu się bardziej opłaca. Po zwycięskim finale Pucharu Mistrzów na stadionie Heysel, gdzie Juventus grał z Liverpoolem, a na trybunach zginęło 39 osób, wsiadł w prywatny samolot i poleciał z Brukseli do Tirany, bo reprezentacja grała tam mecz eliminacji mundialu. Strzelił bramkę, zwyciężyliśmy, wrócił do Rzymu.

Nie wszystko mu się udawało. Myślał, że będzie równie dobrym trenerem jak piłkarzem – nie dał rady ani we Włoszech z Bari i Lecce, ani z reprezentacją Polski. W roku 2002, kiedy kadra przegrała mundial w Korei, Boniek zajął miejsce Jerzego Engela. Jako  wiceprezes związku miał krótszą drogę. Kibicom to się podobało. Kiedy jednak w Warszawie Polska przegrała z Łotwą w eliminacjach mistrzostw Europy, autorytet trenera został nadszarpnięty. Taka porażka nie pasowała do jego ambicji i honoru. Kilka tygodni później podał się do dymisji.

Czas kompromisów

Przed czterema laty Boniek starał się o stanowisko prezesa PZPN. Jego program był radykalny, nie po myśli działaczy, pilnujących własnych interesów. Niedźwiedzią przysługę zrobili mu też minister sportu Mirosław Drzewiecki i Hryhoryj Surkis, szef ukraińskiego futbolu i wpływowy działacz UEFA. Drzewiecki wysyłał sygnały, że zwycięstwo Bońka byłoby po myśli rządu, a Surkis zasugerował, że tego samego życzyłaby sobie UEFA.

To był czas wojny między ministerstwem a PZPN, z kolei rekomendację Surkisa odebrano jako ingerencję w polskie sprawy. Boniek przegrał nie tylko z Latą, ale i ze Zdzisławem Kręciną.

Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Działacze zaczynają rozumieć, że czas wydawania pieniędzy się kończy, musi się w związku z tym znaleźć ktoś, kto potrafi je zarabiać. A i Boniek jest bardziej skory do kompromisów niż dawniej.

Masz pytanie, wyślij e-mail do autora, s.szczeplek@rp.pl

Boniek i Lato grali w jednej drużynie. Lubili się i szanowali. Ale teraz każdy gra dla siebie. 26 października znów będą walczyć o władzę w PZPN. Lato napomknął przed Euro 2012, że jeśli Polska nie wyjdzie z grupy, on poda się do dymisji. Ale w lipcu, kiedy mu to przypomniano, oświadczył, że został źle zrozumiany. Gdyby wtedy ustąpił, straciłby 200 tysięcy złotych, bo zarabia 50 tys. miesięcznie. Taka była cena honoru. Boniek uważa, że honorem jest pełnienie tej funkcji, bo to rodzaj służby publicznej.

Pozostało 95% artykułu
Piłka nożna
Kto chce grać z Rosjanami w piłkę?
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity od Citibanku można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Piłka nożna
Jerzy Piekarzewski. Tu zawsze brakuje 99 groszy do złotówki
Piłka nożna
Stefan Szczepłek: Trzeba dbać o pamięć Kazimierza Deyny, ale nikt nie chce pomóc
Piłka nożna
Wraca portugalska szkoła. Manchester United wybrał nowego trenera
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Piłka nożna
„Fryzjer” na wolności. Były szef piłkarskiej mafii opuścił przedterminowo więzienie