O bilety na mecz w Londynie starało się pół miliona kibiców Borussii, szczęście uśmiechnęło się do 24 tysięcy, reszta wyszła na ulice i place miasta. Zabrakło miejsca w hotelach, ceny podniesiono do poziomu tych z półfinału z Realem.
Dortmund wyglądał, jakby mecz z Bayernem rozgrywany był na miejscowym stadionie. Wszędzie flagi, wszyscy w żółto-czarnych koszulkach. Niektóre z zaklejonym nazwiskiem na plecach. Mario Goetze, który zdecydował się na transfer do Bayernu, a w finale nie mógł wystąpić z powodu kontuzji, stał się tu wrogiem numer jeden.
Fanzony, gdzie kibice mogli oglądać mecze na wielkich telebimach, zamknięte zostały już trzy godziny przed meczem. Kto się spóźnił, miał pecha, bo miejsca w pubach i restauracjach zostały zarezerwowane już kilka tygodni temu. Dortmundzka policja nie dałaby rady zabezpieczać imprez, na których według szacunków bawiło się nawet 200 tysięcy ludzi, kilka tysięcy policjantów przyjechało z innych miast. Groźba zamachów terrorystycznych, którą w sobotę rano określono jako bardzo poważną, zmusiła do dodatkowych środków bezpieczeństwa. Tłum przez cały czas obserwowany był przez specjalnych agentów rozmieszczonych na dachach okolicznych domów.
Od rana w całym mieście nie można było używać szklanych pojemników. Nawet w restauracjach kawę podawano w papierowych kubkach. Pół miasta wyłączono z ruchu, służby porządkowe stały na każdym rogu. Dortmund szykował się też do wielkiej, czterogodzinnej fety. Dziennik „Bild" zamieścił zdjęcie odkrytego autobusu w barwach Borussii, który w niedzielę miał wyruszyć w triumfalny przejazd ulicami.
Porażka zmieniła wszystko. W niedzielę rano zapadła decyzja, że przejazdu nie będzie, Borussia podziękuje swoim fanom za doping na stadionie. Bramy otworzono o 14, piłkarze pojawili się na boisku dwie godziny później. Nie było witania zespołu na lotnisku, terminal specjalnie z tej okazji został zamknięty dla kibiców, samolot ustawił się tak, by nie można było robić zdjęć.