Już zapomniał jak to jest: stanąć przed tłumem własnych kibiców i wiedzieć, że nie wygwiżdżą. Jego swoi wygwizdywali nawet podczas towarzyskiego meczu Bayernu z Holandią. Na Wembley też się długo zanosiło na to, że Arjen Robben będzie po meczu uciekał najkrótszą drogą, a nie dyrygował zabawą trybun. Jedna zmarnowana sytuacja za drugą, coraz większa irytacja, wszystko to co znamy z koszmarnego serialu, który ciągnął się już od trzech lat. Przez te trzy lata Robben z geniusza, który bywa diwą, stał się diwą, która bywa geniuszem. I bywa nim coraz rzadziej.
Nie przekroczył jeszcze trzydziestki, a wszyscy o nim zaczęli mówić w czasie przeszłym. Holendrzy, dla których kiedyś był talizmanem kadry, uznali go balast, piłkarza przeklętego, człowieka z kryształu, wpadającego z kontuzji w kontuzję i zawodzącego w chwilach najważniejszej próby, jak w finale mundialu 2010, gdy marnował okazje w nieprawdopodobny sposób. W Bayernie uwierał od początku, broniły go tylko gole, ale gdy ich zabrakło, Robben został sam.
Nikt go nie bronił, gdy Franz Beckenbauer wytykał go publicznie jako egoistę i problem drużyny, a medialni komentatorzy - jako socjopatę futbolu, niezdolnego do funkcjonowania w grupie. W zapomnienie poszły te chwile gdy, zwłaszcza w pierwszym sezonie z Louisem van Gaalem, w Lidze Mistrzów, los Bayernu zależał od chwil geniuszu Robbena. To był czas, gdy biegał po boisku w kuriozalnie wyglądających białych getrach, bo lekarze poradzili mu, że takie ocieplacze będą go chronić przed kontuzjami. Był w tych białych kalesonach ozdobą Ligi Mistrzów, bez niego Bayern nie doszedłby do finału w Madrycie.
Od kiedy wyspa Robben, niechciana już przez Real, została w 2009 roku przyłączona do Bawarii, Bayern grał w finale trzy razy na cztery podejścia. Arjen od 11 lat nieprzerwanie gra w Lidze Mistrzów, zdobywał mistrzostwo w każdej lidze do której trafił: w Holandii z PSV Eindhoven, w Anglii z Chelsea, w Hiszpanii z Realem, w Niemczech z Bayernem. Ale wszędzie prędzej czy później zaczynał zawadzać. W Chelsea, którą holował do tytułu w pierwszym sezonie pracy Jose Mourinho, pokłócił się z Portugalczykiem o sposoby leczenia kontuzji - a jemu sezon bez kontuzji nie był jeszcze dany, leczył też kilka lat temu raka jąder - w Realu był niechciany od kiedy do władzy wrócił Florentino Perez. W Bayernie tarcza za którą się chronił opadła, gdy odszedł Louis van Gaal.
Koledzy z szatni już dawno nazwali go „Alleinikow", od „allein", bo wszystko musi robić sam. Każdy rzut wolny blisko bramki musi być jego, każdy karny. Gotowy jest się nawet o to pobić w szatni. Wychodził z niej kiedyś z okiem podbitym przez Francka Ribery'ego. Ale wojen z kolegami, którym wyrywał piłkę, by zostać bohaterem, było znacznie więcej.