Klęska Legii wydłużyła czekanie do 18 lat, nawet mundialowa klątwa Piechniczka trwała krócej, o dwa lata. Dłużej czekamy dziś tylko na polskich piłkarzy na igrzyskach, ale tam dostać się jest piekielnie trudno. Do Ligi Mistrzów – piekielnie już nie. A Legia miała nawet prawo wierzyć od tygodnia, że jest jej całkiem blisko.
Optymizm żywił się nie tym, że mistrz Polski ma lepszych piłkarzy niż Steaua, bo nie ma, ale tym że jako pierwszy od niepamiętnych czasów zwycięzca ekstraklasy okazał się w jednym z decydujących meczów o LM cwańszy od swojego rywala. Zabrał z Bukaresztu wynik lepszy niż mu się należał. Los podał palec, wziął całą rękę. I miał w rewanżu idealną sytuację, by to powtórzyć. Ale wszystko co miał, oddał w trzy minuty. Kompletnie zaskoczony, choć wiedział przecież, że Steaua właśnie wtedy przyjdzie po swoje. W pierwszym meczu też rzuciła wszystkie siły na pierwszą połowę.
Może i Legia grała później lepiej od Steauy, jak zgodnie przekonywali pod szatnią piłkarze. Może jej zabrakło tych kilku minut po wyrównującym golu, które sędzia mógł doliczyć. Może piłkarze widzieli więcej. Bo niewprawnym oczom wydawało się, że Legia grała dobrze dopiero, gdy Steaua zrobiła swoje. Że piłkarzy którzy od początku do końca meczu sprawiali wrażenie, że wiedzą jaka jest stawka, i jak o nią walczyć, było tylko dwóch: Jakub Kosecki i Miroslav Radović, inni to budzili się, to zasypiali. Że nie zabrakło Legii kilku minut po golu na 2:2, tylko tych zmarnowanych wcześniej dwudziestu z drugiej połowy, gdy grała wszerz, bo żadnym sposobem nie mogła znaleźć drogi do przodu. I że tyle jej brakowało do Ligi Mistrzów, ile kapitanowi Ivicy Vrdoljakowi do kapitana Alexandru Bourceanu. Niemało.
Od czasu, gdy w 1996 roku Widzew pożegnał w naszym imieniu Ligę Mistrzów na lata, Polak wygrał Turniej Czterech Skoczni, Polak wygrał Grand Prix Formuły 1, Polka została finalistką Wimbledonu, a Polak półfinalistą, Polak zagrał w NBA, Polka została mistrzynią olimpijską w biegach narciarskich, Polacy wicemistrzami świata w piłce ręcznej, Polacy zorganizowali trzecią największą imprezę sportową świata, i zorganizowali ją dobrze. Na ruinach nieporównywalnych z tymi, w które popadł futbol, rodziły się wielkie sukcesy. Nawet piłkarze z reprezentacji wrócili na mundial i pierwszy raz awansowali do mistrzostw Europy. A Liga Mistrzów ciągle nie dla nas.
I może jest w tym jednak jakaś logika. Sukcesy dają nam jednostki, bo to jest wbrew czarnowidztwu kraj talentów. Dają nam je od czasu do czasu reprezentacje, bo tam trzeba się skrzyknąć, zmobilizować na - krótszą albo dłuższą, ale jednak - chwilę. A z klubami, sportową codziennością, jest inaczej. Kluby to największy sportowy wstyd wolnej Polski. Nie mieliśmy na nie pomysłu, nie mieliśmy do nich sentymentu. Pozwoliliśmy najsłabszym wymrzeć, a resztę puściliśmy samopas. Potraktowaliśmy jak kolejny komunistyczny relikt to, co w wielu krajach Zachodu organizuje ludziom rzeczywistość: w Anglii, Holandii, Norwegii, Danii, wymieniać można długo. Tam nie być w jakimś klubie to ujma. A u nas kluby – w każdym sporcie – na lata przestały być wspólną sprawą. Zostawiliśmy je innym, często niestety tym, którym się nigdzie indziej nie udawało. Siły rozpędu wystarczyło na Ligę Mistrzów 1995 i 1996. Potem czarna dziura wciągała wszystko.