„Nigdy się nie poddawaj" – głosił przed meczem napis ułożony z kartonów przez kibiców w Monachium. Bayernowi w historii europejskich pucharów nie udało się wcześniej odrobić na własnym stadionie straty dwóch bramek. Po wtorkowym wieczorze brzmi to jak bajka.
Pep Guardiola jeszcze raz udowodnił, że dla jego drużyny nie ma rzeczy niemożliwych. Nawet jeśli jest to drużyna cierpiąca, bez skrzydeł. Kiedy mierzący 172 cm Thiago Alcantara wyskoczył najwyżej w polu karnym do idealnego dośrodkowania Juana Bernata i strzałem głową dał Bayernowi prowadzenie, wiadomo już było, że kolejne gole są tylko kwestią czasu.
Minął niespełna kwadrans, a Bawarczycy przypominali rozpędzające się TGV. Po 22 minutach odrobili straty (Jerome Boateng), po następnych pięciu spokój zapewnił im Robert Lewandowski. To była akcja godna Ligi Mistrzów, w której piłka ani razu nie spadła na ziemię: dośrodkowanie Philippa Lahma przedłużył Thomas Mueller, a Polak trafił głową.
Bayern nie zamierzał zwalniać, jeszcze przed przerwą Mueller podwyższył na 4:0, a potem asystował przy drugiej bramce Lewandowskiego. Można sobie wyobrazić, jak czuł się Julen Lopetegui, były kolega Guardioli z Barcelony, i jaka atmosfera panowała w szatni gości. Trener Smoków z Porto mówił, że jego piłkarze potrzebują do awansu wielkiego meczu, że są przygotowani na wszystko, ale nie spodziewał się, że skończą prawie tak jak miesiąc temu Szachtar Donieck (7:0) .