Jan Furtok niejednej bramki. Dawał ludziom radość

Określenie „legenda” bywa nadużywane i służy czasami, aby oddać smutek po odejściu kogoś, kogo za życia tak nie nazywaliśmy. Śmierć zmienia osąd. W przypadku Jana Furtoka taki zabieg nie jest konieczny.

Publikacja: 30.11.2024 07:27

Jan Furtok niejednej bramki. Dawał ludziom radość

Foto: PAP/Piotr Teodor Walczak

On był legendą, bo stał się synonimem Górniczego Klubu Sportowego Katowice w czasach, kiedy ten należał do najlepszych w Polsce. Każdy kibic żółto-zielono-czarnych wiedział, że jak „Jasiu" jest na boisku, to zwycięstwo mamy w kieszeni. I zazwyczaj dzięki niemu przenosili się w takie sfery radości, które pozwoliły im wierzyć, że można pokonać Legię, Górnika, Ruch, Lecha... Tak było. W latach osiemdziesiątych GKS dwukrotnie zajmował drugie miejsce w lidze i zdobywał Puchar Polski.

Prowadzili go wtedy najlepsi trenerzy: Alojzy Łysko, Władysław Żmuda, Orest Lenczyk, Zdzisław Podedworny. Bronił Franciszek Sput a po nim Janusz Jojko, obronę trzymali Piotr Piekarczyk i Krzysztof Zając lub Roman Szewczyk, w pomocy Janusz Nawrocki, Marek Biegun, Piotr Świerczewski, Jerzy Wijas, w ataku – oprócz Furtoka - Marek Koniarek, Mirosław Kubisztal... To byli giganci polskiej ligi lat osiemdziesiątych i pierwszych następnej dekady.

Czytaj więcej

Nie żyje Jan Furtok, największa legenda GKS-u Katowice

Z 85 bramkami w 209 meczach Furtok pozostaje najlepszym strzelcem w historii klubu. W 1986 roku, w finale rozgrywek o Puchar Polski na Stadionie Śląskim GKS trenera Alojzego Łyski pokonał Górnika Huberta Kostki 4:1. Trzy bramki strzelił Furtok, czwartą dołożył Koniarek. I nikt nie mówił o sensacji. Rok później GKS znów dotarł do finału, gdzie dopiero po karnych przegrał ze Śląskiem.

Jan Furtok. Rekord poprawił dopiero Robert Lewandwoski

Nic dziwnego, że Furtok znalazł się w kadrze na mundial w Meksyku, ale wystąpił tylko w jednym meczu, z Brazylią, i to przez pół godziny. Konkurencja była wtedy olbrzymia. W ataku mogli grać Dariusz Dziekanowski, Jan Urban, Włodzimierz Smolarek lub Zbigniew Boniek.

Wracał więc niepocieszony, ale to, co wyprawiał na polskich boiskach, zwróciło uwagę w Niemczech. W 1988 roku Furtok został więc zawodnikiem Hamburger SV. Był jednym z pierwszych Polaków, którzy zrobili prawdziwą karierę w Bundeslidze (przed nim w HSV zachwycał dryblingami Mirosław Okoński).

W ciągu niecałych ośmiu sezonów – najpierw w HSV, a potem w Eintrachcie Frankfurt - w 188 meczach zdobył 60 bramek. Do tego wyniku zbliżył się Andrzej Juskowiak, a pobił go dopiero Robert Lewandowski.

Czytaj więcej

Johan Neeskens. Odleciał kolejny wielki Holender

Furtok rozegrał w reprezentacji 36 meczów. Zdobył w nich dziesięć bramek, ale wspomina się jedną, o której on sam nigdy nie chciał mówić. Jeśli jakiegoś dziennikarza nie znał, to zgadzając się na wywiad robił zastrzeżenie: dobrze, porozmawiamy, ale nie o San Marino.

Jan Furtok. Rysa na wizerunku dobrego człowieka

Był dobrym człowiekiem – przyzwoitym, powszechnie lubianym, mającym w sobie dużo ciepła, chętnym do udziału w charytatywnych spotkaniach. Dlatego to, co wydarzyło się na stadionie Widzewa 28 kwietnia 1993 roku sprawiło, że na jego wizerunku pojawiła się rysa.

Reprezentacja rozgrywała mecz eliminacji mistrzostw świata z San Marino i była, rzecz jasna, stuprocentowym faworytem. Ale, jak to już wcześniej lub później w podobnych sytuacjach bywało, nie podołała. Goście dobrze się bronili, a my, lekceważąc ich, z każdą minutą byliśmy bardziej nerwowi, bo nic nam nie wychodziło. Aż nadeszła 70. minuta gry. Roman Kosecki wpadł na lewym skrzydle w pole karne, podał na środek, Furtok wyprzedził stopera i piłka znalazła się w siatce.

Furtok nie był jak na napastnika zbyt wysoki, ale miał najlepszy start do piłki w Polsce. Na pierwszych kilku metrach nikt nie był w stanie go wyprzedzić. Kończył akcje strzałami głową, nogą, klatką piersiową. Czym się dało. Tym razem wszystko działo się tak szybko, że mało kto zorientował się, jak mu się udało to zrobić. Siedziałem na stadionie na wysokości bramki i byłem przekonany, że uderzył piłkę głową.

Czytaj więcej

Stefan Szczepłek: Powtórki wideo w piłce nożnej mogą zmienić ten sport

W rzeczywistości zdobył zwycięską bramkę ręką. Zrobił więc to, co czasami robią cwani napastnicy, dla których wyzwaniem jest nie tylko wyprowadzenie w pole obrońcy, ale i oszukanie sędziego. Sędzia był akurat dobry, Leslie Mottram ze Szkocji, ale on widział tyle samo, co marokański arbiter meczu Argentyna - Anglia na mundialu, który nie dostrzegł „ręki Boga” Maradony.

Dla kolegów „Jasiu” stał się więc bohaterem, kibice byli podzieleni, a on sam miał poczucie winy, więc nie chciał do tego wracać. I dobrze, żeby w pamięci pozostał nie jako zdobywca jednej wstydliwej bramki, a setek innych, które w pamięci nie tylko śląskich kibiców dały mu nieśmiertelność. Chłopakowi z Kostuchny, który wykorzystał swój talent, dawał ludziom radość. 

On był legendą, bo stał się synonimem Górniczego Klubu Sportowego Katowice w czasach, kiedy ten należał do najlepszych w Polsce. Każdy kibic żółto-zielono-czarnych wiedział, że jak „Jasiu" jest na boisku, to zwycięstwo mamy w kieszeni. I zazwyczaj dzięki niemu przenosili się w takie sfery radości, które pozwoliły im wierzyć, że można pokonać Legię, Górnika, Ruch, Lecha... Tak było. W latach osiemdziesiątych GKS dwukrotnie zajmował drugie miejsce w lidze i zdobywał Puchar Polski.

Pozostało 91% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Piłka nożna
Lucjan Brychczy. Ta legenda na pewno nie umrze
Piłka nożna
Lucjan Brychczy nie żyje. Legendarny piłkarz Legii miał 90 lat
Piłka nożna
Dramatyczne chwile w meczu Serie A. Edoardo Bove stracił przytomność
Piłka nożna
Jamie Bynoe-Gittens. Strzelił gola Bayernowi, chcą go wielkie kluby
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Piłka nożna
Barcelona zawiodła. Robert Lewandowski - też
Walka o Klimat
„Rzeczpospolita” nagrodziła zasłużonych dla środowiska