Javier Milei zmienia Argentynę. Czy ruszy na futbol z piłą łańcuchową

Nowy prezydent Argentyny Javier Milei to były bramkarz oraz kibic, ale niektóre jego pomysły nie podobają się ludziom piłki nożnej. Ich głos może mieć znaczenie, skoro mowa o kraju, gdzie polityka od lat przenika się z futbolem.

Publikacja: 10.12.2023 08:24

Javier Milei

Javier Milei

Foto: AFP

Nie ma prawdopodobnie na świecie drugiego miejsca tak przesiąkniętego piłką, choć jednocześnie uznawany przez wielu za najwybitniejszego argentyńskiego pisarza Luis Borges futbolu nienawidził. Mówił, że jest popularny dlatego, bo popularna jest głupota, a jeden ze swoich wykładów zaplanował tak, by kolidował z meczem Argentyńczyków na mundialu.

Nie cierpiał fanatyzmu oraz nacjonalizmu i uważał, że obie te skrajności są nierozerwalnie związane z futbolem. Piłkę nazywał „estetycznie brzydką” i określił „największą zbrodnią Anglii”, choć mówił to w czasach, gdy jego ojczyzna biła się z Brytyjczykami o Falklandy. Jest pewnym chichotem losu, że zmarł podczas mundialu w Meksyku, gdzie jego rodacy zdobyli później mistrzostwo świata.

Piłka nożna w Argentynie. Myśleli tylko o wojnie

Polityka już wówczas - to był 1986 roku - mniej lub bardziej harmonijnie współżyła w Argentynie z futbolem. Generał Jorge Rafael Videla już w 1978 roku wykorzystał organizację mundialu do polerowania wizerunku. Chciał, aby świat zapomniał o jego zbrodniach i tym, że rządzi krajem „Desaparecidos”, czyli „znikniętych”, jak nazywano dziesiątki tysięcy zaginionych przeciwników jego reżimu.

Czytaj więcej

Michał Probierz: Nie buduję oblężonej twierdzy

Osiem lat później, kiedy ręka Diego Maradony wyrzuciła Anglików z mundialu, wielu widziało w zwycięstwie rewanż za wojnę o Falklandy. - Wiedzieliśmy, że wielu młodych Argentyńczyków tam straciło życie, że zabijali ich jak kaczki. Wszyscy mówiliśmy przed meczem, że nie należy mieszać rzeczy, ale to było kłamstwo. Myśleliśmy tylko o tym - pisał później w swojej biografii „El Diego”.

Jedna z najpopularniejszych przyśpiewek argentyńskich kibiców, „Soy Argentina” Anglików obraża wprost. Rok temu, w drodze po trzeci tytuł mistrzów świata w Katarze, zaśpiewali ją w szatni, tuż po półfinałowym - wygranym 3:0 - spotkaniu z Chorwatami. Wideo trafiło wówczas do mediów społecznościowych i wywołało niemały szum. Anglicy poczuli się urażeni.

Javier Milei. Prezydent z La Bombonery

Piłki w argentyńskiej polityce oraz polityki w argentyńskiej piłce nigdy nie brakowało i to się nie zmieni, zwłaszcza że wybory prezydenckie wygrał Milei. Ten libertarianin oraz populista z piłą łańcuchową był w młodości, jak niemal każdy w jego kraju, związany z futbolem. Grał jako bramkarz w niewielkim Chicharita Juniors z przedmieść Buenos Aires, a sympatyzował z sąsiadem-gigantem, czyli Boca Juniors.

Przestał chodzić na stadion La Bombonera, gdy karierę zakończył jego idol Martin Palermo. Ten sam, który zmarnował niegdyś trzy rzuty karne w meczu Argentyny z Kolumbią podczas Copa America (1999). Śmiertelnie obraził się na klub w 2013 roku, gdy ten za - jego zdaniem - zbyt duże pieniądze zatrudnił Juana Romana Riquelme, który do dziś pozostaje dla wielu jego rodaków piłkarzem ikonicznym. Głosów kibiców jednak nie stracił.

Czytaj więcej

Klubowe Mistrzostwa Świata z Polakami. Ostatni taki turniej

Trudno się dziwić, Boca Juniors to bowiem wspierany nawet przez 40 proc. Argentyńczyków klub klasy pracującej, czyli grupy, która znacznie chętniej głosowała na Mileiego niż Sergio Massę - prywatnie także fana futbolu, kibica oraz działacze Tigre, a więc klubu sympatyzującego z River Plate, czyli zespołem wyższych sfer, któremu kibicuje nawet 30 proc. argentyńskich sympatyków futbolu.

Milei podczas kampanii prezydenckiej dostał szerokie wsparcie. Wśród jego zwolenników był m. in. Mauricio Macri, czyli głowa państwa z okresu 2015-19, a wcześniej wieloletni prezes Boca Juniors. Właśnie w roli szefa klubu budował zaufanie oraz rozpoznawalność, które pomogły mu później wygrać wybory na burmistrza Buenos Aires. Kolejnym krokiem była już elekcja prezydencka.

Kluby kontra Javier Milei. Wierni tradycji nie chcą zmian

Nowa głowa państwa piłkę zna, ale nie wszystkie jej pomysły ludziom futbolu się podobają. Milei jest chociażby zwolennikiem masowej prywatyzacji, a kluby nad La Platą należą do kibiców i nie funkcjonują jako spółki akcyjne. Prezydent chciałby to zmienić. - Dlaczego arabski kapitał nie mógłby kupić Boca? A francuski - River? Wolimy kontynuować niedolę klubów niż się rozwijać? - pyta, chyba retorycznie.

To byłaby rewolucja w kraju, gdzie przynależność do grona kibiców danej drużyny bywa wręcz kwestią życia i śmierci. Jeden z fanów futbolu, 23-letni policjant Marcelo Morales, po porażce Boca Juniors w finale Copa Libertadores popełnił samobójstwo. Napisał w liście pożegnalnym, że jego życie straciło sens, a według matki wcześniej niejednokrotnie groził śmiercią w przypadku, gdy jego klub ulegnie Fluminense. Doszło do tego miesiąc temu.

Pomysł prezydenta zjednoczył w oporze największe kluby, co nie jest w Argentynie częste. River Plate, Boca Juniors, Racing, CA Independiente czy San Lorenzo wciąż chcą działać jako obywatelskie organizacje non-profit. Przedstawiciele tego pierwszego uważają, że „kluby odegrały i odgrywają kluczową rolę w społeczeństwie argentyńskim, zapewniając także działalność społeczną, obywatelską oraz kulturalną”.

Czytaj więcej

Tylko taki szaleniec jak Javier Milei uratuje Argentynę

„Wierni swoim korzeniom, tradycji i zasadom, których bronimy przez prawie 120 lat, potwierdzamy charakter naszej działalności. Klub należy do naszych ludzi, którzy sprawiają, że każdego dnia jest wspaniale. Stanowczo odrzucamy jakąkolwiek inicjatywę zakładającą jego sprzedaż lub prywatyzację” - czytamy w oświadczeniu przygotowanym przez Boca Juniors, którego stanowisko powinno prezydentowi szczególnie leżeć na sercu.

Kluby nie widzą problemy w tym, że nie przynoszą zysku. - Bilans zerowy dla organizacji non-profit nie jest zły. Oznacza to, że jest prawidłowo zarządzana. Nadwyżkę rozdziela się na świadczenia i usługi dla członków, czyli dla tych, do których klub należy - przekonują przedstawiciele River Plate. Ich stanowisko podzielają także kibice Tigre, czyli klub Massy, który przez kilka lat był merem prowincji, z której pochodzi klub.

Czy Javier Milei dzieli reprezentację Argentyny

Przegranego poparł podczas kampanii wyborczej szef argentyńskiej federacji (AFA) Claudio Tapia, co rozgniewało selekcjonera Lionela Scaloniego. On - wiedząc, jak polityka miesza się w kraju z futbolem - chciał przed nią uchronić reprezentację kraju. Właśnie dlatego rok temu drużyna narodowa, po wygraniu mundialu, nie pojechała na audiencję do ówczesnego prezydenta Alberto Fernandeza.

Scaloni nie chciał denerwować Argentyńczyków flirtowaniem z władzą, bo już dziś zaufanie społeczeństwa do klasy politycznej jest znikome - kraj dławi przecież inflacja, 40 proc. społeczeństwa żyje poniżej progu ubóstwa - na czym wygrał populista Milei. Podobnie selekcjoner zachował się zresztą rok wcześniej, gdy jego reprezentacja triumfowała w Copa America. Wtedy także odwiedzin u prezydenta nie było.

Czytaj więcej

Rok wstydu polskiej piłki. Przeszłość puka do drzwi

Sytuacja na szczycie argentyńskiej piłki do dziś pozostaje napięta. Selekcjoner po niedawnym zwycięstwie nad Brazylią (1:0) w eliminacjach mundialu rzucił, że musi przemyśleć wiele rzeczy, a jego reprezentacja potrzebuje trenera z energią. Zapewnił, że nie jest to pożegnanie, choć kibice wiedzą swoje i wyczuwają, że jego niepewność w sprawie przyszłości to przede wszystkim wynik nieporozumień z szefującym federacji Tapią.

Obaj po mundialu długo negocjowali warunki finansowe nowej umowy selekcjonera. Scaloniemu marzyła się podwyżka, może nawet na miarę saudyjską, Włoch Roberto Mancini zarabia tam 30 mln euro rocznie, czyli dziesięciokrotnie więcej niż trener mistrzów świata. Podobno tym razem chodziło więc głównie o pieniądze, a nie o politykę, choć w Argentynie na tym polu pewności nigdy mieć nie można.

Nie ma prawdopodobnie na świecie drugiego miejsca tak przesiąkniętego piłką, choć jednocześnie uznawany przez wielu za najwybitniejszego argentyńskiego pisarza Luis Borges futbolu nienawidził. Mówił, że jest popularny dlatego, bo popularna jest głupota, a jeden ze swoich wykładów zaplanował tak, by kolidował z meczem Argentyńczyków na mundialu.

Nie cierpiał fanatyzmu oraz nacjonalizmu i uważał, że obie te skrajności są nierozerwalnie związane z futbolem. Piłkę nazywał „estetycznie brzydką” i określił „największą zbrodnią Anglii”, choć mówił to w czasach, gdy jego ojczyzna biła się z Brytyjczykami o Falklandy. Jest pewnym chichotem losu, że zmarł podczas mundialu w Meksyku, gdzie jego rodacy zdobyli później mistrzostwo świata.

Pozostało 92% artykułu

Ten artykuł przeczytasz z aktywną subskrypcją rp.pl

Zyskaj dostęp do ekskluzywnych treści najbardziej opiniotwórczego medium w Polsce

Na bieżąco o tym, co ważne w kraju i na świecie. Rzetelne informacje, różne perspektywy, komentarze i opinie. Artykuły z Rzeczpospolitej i wydania magazynowego Plus Minus.

Piłka nożna
Michał Probierz: Nie buduję oblężonej twierdzy
Piłka nożna
Marcin Animucki, prezes Ekstraklasy SA: Granicę 3 mln kibiców na stadionach przebijemy swobodnie
Piłka nożna
Ranking UEFA: Raków Częstochowa i Legia Warszawa grają dla siebie i Polski
Piłka nożna
Polska - Portugalia. Bartosz Kapustka: Powalczymy o zwycięstwo
Piłka nożna
Co wiemy po roku Michała Probierza w roli selekcjonera? „To nie jest pokolenie jak za Adama Nawałki”