„Jest tylko jedno słowo, by opisać to, co się stało: szaleństwo" – skomentował dziennik „Times" decyzję Chelsea, która postanowiła nie przedłużać obowiązującej do czerwca umowy z 35-letnim Johnem Terrym. Kapitanem, liderem, legendą – jak głosi transparent na stadionie Stamford Bridge. Jednym z ostatnich przedstawicieli wymierającego gatunku: piłkarzy wiernych klubowym barwom przez całą karierę.
Nigdy nie ukrywał, że jako mały chłopak razem z ojcem kibicował Manchesterowi United. Poznał nawet sir Alexa Fergusona, ale wybrał akademię Chelsea. – Od pierwszego dnia wiedziałem, że chcę tu zostać. Od tej pory liczyła się dla mnie już tylko jedna drużyna – wspominał w rozmowie z „Guardianem".
Miał wtedy 14 lat, trzy lata później zadebiutował w dorosłym zespole, a w 2004 roku przejął od Marcela Desailly'ego opaskę kapitana. I choć daleko mu było do ideału, nie był postacią pomnikową, zaskarbił sobie sympatię kibiców. Dla niebieskiej koszulki gotów był poświęcić życie.
– Śmierć na murawie byłaby dla niego zaszczytem. Zresztą nawet jakbyś go zabił, on i tak chciałby grać dalej – powiedział kiedyś o Terrym Luiz Felipe Scolari, prowadzący Chelsea przez niecały sezon (2008/2009).
Liczby nie kłamią. Cztery tytuły mistrza Anglii, triumf w Lidze Mistrzów (2012) i Lidze Europejskiej (2013). W sumie 16 trofeów i 477 meczów w Premier League, do tego 40 bramek stawiających go na czele najskuteczniejszych obrońców ligi. Więcej spotkań w jednym klubie rozegrali tylko Ryan Giggs (632) i Paul Scholes (499) w Manchesterze United oraz Jamie Carragher (508) i Steven Gerrard (504) w Liverpoolu.