„W styczniu 1985 roku prezes AS Roma Dino Viola spotkał się ze mną w swojej willi pod Florencją. Ostatniego dnia stycznia pożyczyłem ferrari od Michela Platiniego i wyjechałem o szóstej rano z Turynu, by obgadać z prezesem szczegóły mojej umowy".
Ilu polskich piłkarzy mogłoby napisać takie zdania? Tylko jeden: Zbigniew Boniek. Jest tu prawie wszystko: ziemia obiecana, jaką są Włochy, wielkie nazwiska i niebotyczne pieniądze.
Robert Lewandowski osiągnął podobny status 30 lat później w innym kraju, ale sukcesy z reprezentacją, jakich doświadczył Boniek, ma wciąż – miejmy nadzieję – przed sobą.
To jest opowieść o przeszłości latach PRL-u, obyczajach futbolowych, trenerach i działaczach przynoszonych w teczkach lub piszących raporty dla bezpieki. Ale to też zgrabny przekaz, że niektóre sytuacje wciąż się powtarzają, zmieniają się tylko nazwiska i nazwy.
Jest też mowa o roli przypadku w życiu. Co by się stało, gdyby w roku 1975, w meczu Zawisza Bydgoszcz – Lechia Gdańsk, prawie decydującym o awansie do ekstraklasy, Boniek wykorzystał rzut karny? Ale trafił w słupek, Zawisza przegrał 0:1, a część kibiców podejrzewała, że mecz został sprzedany i wiadomo kto sprzedał. Ten, kto nie wykorzystał jedenastki.