Pamięta pan lato 1990 roku?
Jeśli oczekuje pan, że powiem: tak, oczywiście, widziałem ojca sędziującego na linii finał mistrzostw świata Niemcy – Argentyna i powiedziałem sobie, że pójdę w jego ślady, to muszę pana zawieść. Mieszkaliśmy wtedy na ulicy Esperanto na Muranowie. W domu był węgierski telewizor Videoton. Miałem 12 lat, dla mnie kolorowy był świat, a nie telewizor. Zostały mi w pamięci jakieś obrazy piłkarzy biegających po boisku i rzadkie przebitki na tatę z chorągiewką. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Dopiero kiedy tata wrócił i podczas spaceru ludzie na osiedlu mu się kłaniali, dotarło do mnie, że musiał zrobić coś wyjątkowego. Ale nie chciałem być sędzią, tylko piłkarzem lub gwiazdą rocka. Muranów jest dzielnicą Polonii, więc tata zapisał mnie do drużyny trampkarzy tego klubu. Specjalnie mnie to nie porwało, więc przeniosłem się do sekcji koszykarskiej. Z podobnym skutkiem.
Ale nie uprzedził się pan do sportu?
Czytaj więcej
Szymon Marciniak sędzią finału, a wraz z nim na liniach Tomasz Listkiewicz i Paweł Sokolnicki. To największe wyróżnienie, jakie może spotkać arbitrów.
Wprost przeciwnie. Sport był w domu codziennością. Szukałem tylko w nim swojego miejsca. I znalazłem podczas wakacji z mamą w Cetniewie. Wiadomo, ośrodek sportowy, codziennie odbywały się tam jakieś mecze i zawody. Upodobałem sobie mecze koszykówki. Siadałem za stolikiem sędziowskim, bo ciekawiło mnie, co tam sędziowie piszą w protokołach. Byłem tam codziennie przez kilka dni, więc w końcu sędzia główny powiedział: chodź mały, zobacz, o co tu chodzi. Doszło nawet do tego, że po jakimś czasie pozwalał mi wypełniać protokół. Mecze treningowe, więc ryzyka nie było. Pan był bardzo miły. Dowiedziałem się, że nazywa się Wiesław Zych, a tata uświadomił mi, że to przecież jego kolega, najlepszy sędzia kosza w Polsce i jeden z czołowych na świecie. Tak mnie zainspirował, że poszedłem na kurs i przez dwa lata sędziowałem mecze koszykówki.