Selekcjoner Czesław Michniewicz poleciał w piątek do Brukseli na mecz naszych najbliższych rywali i zobaczył reprezentację Belgii, jakiej pewnie się nie spodziewał – zaskakująco nieskuteczną i podatną na zranienie.
Jej lider Kevin De Bruyne mówił co prawda, że Liga Narodów to „nieistotne rozgrywki”, w dodatku w tym roku ze względu na jesienno-zimowy mundial w Katarze zaplanowane w niefortunnym terminie, gdy większość gwiazd myśli o wakacjach po wyczerpującym sezonie. Ale wysoka porażka w prestiżowym dla Belgów spotkaniu z Holendrami i tak jest trudna do wytłumaczenia. Tym bardziej że trener Roberto Martinez posłał na boisko mocną jedenastkę.
Brakowało co prawda bramkarza Realu Madryt Thibaut Courtois (bohater finału Ligi Mistrzów w Paryżu dostał wolne, by wyleczyć uraz), ale w obronie grali Toby Alderweireld i Jan Vertonghen, w pomocy Axel Witsel i Thomas Meunier, a ofensywną trójkę tworzyli De Bruyne, Romelu Lukaku i Eden Hazard. Jedynego gola strzelił w samej końcówce zmiennik Michy Batshuayi.
Skład nie różnił się więc znacznie od tego, który przed rokiem dał Belgii ćwierćfinał Euro, a cztery lata temu sięgnął po brąz na mundialu.
Jedynka już nie ciąży
Ten medal wywalczony na boiskach w Rosji to nadal największy sukces grupy piłkarzy nazywanych „złotym pokoleniem”. Wychowani w świetnych akademiach i rozchwytywani przez silne europejskie kluby Belgowie mieli rozdawać karty i zdobywać trofea, ale gdy przychodziło do ważnych turniejów, to zwykle granicą nie do przejścia okazywał się dla nich ćwierćfinał.