Partnerami Ekstraklasy SA są najbogatsze polskie firmy: Pekao BP, Orlen, Lotto, Telewizja Polska, do tego Canal+, Adidas, Stihl, Aztorin i kilka innych. Płacą co rok miliony złotych i nic z tego nie wynika, bo kluby nie potrafią ich wykorzystać z pożytkiem dla sportu. Rosną gaże piłkarzy, a nie poziom gry.
Kluby ekstraklasy są spółkami akcyjnymi, nic dziwnego, że firmy takie jak Deloitte analizują ich kondycję finansową. Od dziewięciu lat wygrywa Legia. Jest najbogatsza, może sobie pozwolić na najdroższych zawodników, jej atutem jest też warszawski adres, a nazwa klubu to marka sama w sobie. Mając takie możliwości i wynikającą z tego przewagę nad konkurentami, Legia nie tylko powinna zdobywać tytuł mistrza co rok, ale i odnosić sukcesy w Europie. Liga Mistrzów powinna być w jej zasięgu, a faza grupowa Ligi Europy to obowiązek.
Legia nie liczy pieniędzy
Jednak to, co stało się latem, kolejny raz mocno zachwiało wiarę w umiejętność zarządzania klubem. Legia rzeczywiście początkowo grała słabo, ale zwolnienie Aleksandara Vukovicia po czterech kolejkach było zaskakujące nawet jak na polskie nienormalne standardy.
Jeszcze dziwniejsza okazała się decyzja o zatrudnieniu na jego miejsce Czesława Michniewicza. To dowód jak mocno na decydentów w klubach wpływają medialne opinie o trenerach. Michniewicz miał wprowadzić Legię do fazy grupowej Ligi Europy, a razem z nią poniósł bolesną klęskę. Wybór składu i taktyki na mecz z Karabachem Agdam nosił znamiona sabotażu. Skończyło się na 0:3 i odpadnięciu z rywalizacji w Europie.
Do porażki sportowej doszła finansowa. Nie dość, że Legia nie zarobiła planowanych pieniędzy z tytułu występów w Lidze Europy, to jeszcze musi płacić honorarium dwóm trenerom: Michniewiczowi i Vukoviciowi, z którym niecałe trzy miesiące przed zwolnieniem przedłużyła kontrakt. Ktoś tam w klubie jednak nie liczy pieniędzy i podejmuje decyzje pod wpływem emocji.