To był najsłabszy mecz, jaki widziałem na Łazienkowskiej od roku 1966, kiedy Legia grała z Szombierkami. Nie pasowała do tego „widowiska” tylko bardzo ładna bramka, zdobyta głową przez Tomasa Pekharta. Legia przeprowadziła jedną szybką akcję i to wystarczyło żeby zdobyć gola, bo krakowscy obrońcy na chwilę przysnęli.
Wisła miała jedną szansę na wyrównanie, ale z bliskiej odległości Zdenek Ondrasek nie trafił w bramkę. Udało się to dopiero w 80. minucie, kiedy po dośrodkowaniu Ondraska Cezary Miszta nie utrzymał piłki w rękach i Konrad Gruszkowski z metra kopnął ją do siatki. To był pierwszy gol Wisły, strzelony w tym roku. Czekała na to do czwartego meczu.
Legia przystępowała do gry z przedostatniego miejsca w tabeli. Prezentuje się odpowiednio do tej pozycji. Aleksandar Vuković skleja, łata, ale niewiele może zrobić. Niektórzy piłkarze za mało umieją, inni nie są w formie, Artur Boruc zawieszony, a najlepsi wyjechali. Nic dziwnego, że akcje legionistów (wiślaków zresztą też) kończyły się na dwóch - trzech podaniach w środku boiska. Nie biegał po boisku nikt, kto potrafiłby zrobić z piłką coś niezwykłego, z czego przez cale lata wybitni zawodnicy Legii i Wisły słynęli.
Do tego wszystkiego dochodziła atmosfera, w jakiej nie chce się futbolu oglądać. Kibice Legii mają swoje porachunki z właścicielem klubu Dariuszem Mioduskim i postanowili pokazać co o nim myślą. Do zwyczajowych bluzgów doszła oprawa. Widzom na „Żylecie” chciało się kupić czarne T-shirty z napisem, zachęcającym Mioduskiego do odejścia z Łazienkowskiej. Były nawet dzieci w takich koszulkach.
Przekaz był klarowny, forma stanowcza, a gdyby pan prezes tego nie dostrzegł, to, na wszelki wypadek rozwinięto na trybunie duży transparent z jego podobizną, żeby nie zapomniał z kim ma do czynienia i jakie zdanie ma o nim część kibiców, skandujących „Legia to my”.