Odrobienie strat po przegranym 1:4 pierwszym meczu z Francuzami i awans do ćwierćfinału Ligi Mistrzów byłby piłkarskim cudem. Wierzą w niego tylko niepoprawni optymiści, na czele z Laportą.
Nowy-stary szef klubu (kierował nim już w latach 2003–2010), który w niedzielnych wyborach pokonał wyraźnie Victora Fonta i Toniego Freixę, ma polecieć z zespołem na rewanż do Francji. Chce zainspirować piłkarzy do rzeczy wielkich. Marzy o kolejnej remontadzie, czyli odrobieniu strat.
Ta najsłynniejsza zdarzyła się niemal dokładnie cztery lata temu – też w dwumeczu 1/8 finału z PSG, ale nie na wyjeździe, lecz na Camp Nou, w dodatku przy wsparciu prawie 100 tys. kibiców. – Nigdy nie słyszałem takiego hałasu – wspomina Sergi Roberto, który w piątej minucie doliczonego czasu dał drużynie awans. Nikt wcześniej ani później nie odrobił w Lidze Mistrzów czterech bramek.
To był jeden z ostatnich wieczorów katalońskiej chwały. W kolejnych latach to Barcelona wypuszczała z rąk pewny awans (Roma, Liverpool), stała się synonimem porażki i złego zarządzania, a ubiegłoroczna klęska 2:8 z Bayernem wysadziła z fotela prezesa Josepa Marię Bartomeu i przyspieszyła niezbędną rewolucję.
Na jej czele staje Laporta, który – choć nie uniknął wpadek – kojarzy się ze złotym okresem w historii klubu. To on za swojej pierwszej kadencji na Camp Nou sprowadził Ronaldinho, Samuela Eto'o czy Daniego Alvesa, to on miał odwagę powierzyć zespół trenerskiemu żółtodziobowi Pepowi Guardioli, który stworzył maszynę do wygrywania, a swoją tiki-taką zmienił świat futbolu. To wreszcie za rządów Laporty rozbłysła gwiazda Messiego.