To miał być przełomowy sezon dla klubu sponsorowanego przez szejków z Abu Zabi. Manchester City zachwycał swoją grą, strzelał mnóstwo bramek, przed ćwierćfinałami z Liverpoolem doznał tylko czterech porażek: jednej w lidze, jednej w Pucharze Anglii i dwóch w nieznaczących meczach Ligi Mistrzów. Perfekcyjna maszyna Guardioli mknęła jak ferrari po autostradzie, ale w kluczowym momencie rozbiła się o mur swoich marzeń.
Sytuacja powtarza się od kilku lat. Arabscy właściciele przyjmują nowych trenerów, spełniają ich wszystkie zachcianki, sprowadzając gwiazdy i płacąc im bajeczne pensje, a na końcu śmietankę i tak spijają inni. Trzy tytuły mistrza Anglii przez dziesięć lat, do tego Puchar Anglii, trzy Puchary Ligi i Tarcza Wspólnoty to stanowczo za mało, by zaspokoić ambicje przybyszów z Bliskiego Wschodu. Obsesją stał się podbój Europy.
Trzy celne strzały
Do 2014 roku barierą nie do przejścia była faza grupowa. Gdy już udało się awansować do rundy pucharowej, na drodze stawały Barcelona (dwukrotnie) i Real. To właśnie półfinał z Królewskimi jest jak dotąd największym osiągnięciem City, które w dwumeczu z późniejszym triumfatorem przegrało zaledwie 0:1. I to po samobójczym trafieniu.
Wydawało się, że będzie to też zapowiedź nadchodzących złotych czasów. Guardiola dopiero szykował się do przejęcia stanowiska po Manuelu Pellegrinim. Ale tak jak w Monachium nie stworzył niemieckiego odpowiednika nietykalnej Barcelony, tak i w Manchesterze na razie nie przeskoczył poprzeczki zawieszonej wysoko przez mniej znanego poprzednika.
Przed rokiem potknął się już na pierwszej przeszkodzie. W 1/8 finału roztrwonił zaliczkę z wygranego u siebie 5:3 meczu z Monaco. Teraz awansował krok dalej, ale ćwierćfinałowa porażka z Liverpoolem została przyjęta z jeszcze większym rozczarowaniem.