No jasne, ale jednak w pierwszym składzie wyszedł nikomu nieznany dzieciak. To było coś.
Zgadza się, to była fajna historia. Ale jest w tej drużynie kilku zawodników, którzy dadzą jej trochę mocy. Samym doświadczeniem nic nie ugramy. Musi pojawić się ktoś nowy. Ale proszę też pamiętać, że nawet dobry występ Piotra Zielińskiego byłby odczytany na świecie w kategoriach objawienia. Bo to my znamy Zielińskiego, ale on na co dzień gra w Napoli, a nie w jednym z wielkich klubów. Dla szerokiej publiczności na świecie to piłkarz anonimowy. Kandydatów jest więcej. Jan Bednarek dwa miesiące temu był piłkarzem zapomnianym, dziś jest blisko pierwszego składu.
A Kuba Błaszczykowski będzie sobą?
Wiem, że Kuba zrobił wszystko, by być w formie. Ta drużyna potrzebuje Kuby. Ale tylko w dobrej dyspozycji. Można się nazywać Lewandowski, Glik czy Błaszczykowski, ale w piłce trzeba przede wszystkim biegać.
Błaszczykowski zajmuje szczególne miejsce w sercach kibiców. Te jego powroty do reprezentacji, ciągłe podnoszenie się, fantastyczny turniej, jakim było Euro, ale zakończony przestrzelonym rzutem karnym. Lewandowski jest oczywiście największym piłkarzem tej kadry, ale bohaterem serc jest Kuba.
Polacy nie lubią ludzi sukcesu, a Kuba całe życie się podnosił, musiał walczyć, upadał, ale wstawał. Polacy faktycznie łatwiej akceptują takiego bohatera niż po prostu człowieka sukcesu, jakim jest Lewandowski. Wolimy ludziom współczuć, niż zazdrościć, jak komuś możemy współczuć, to jest bardziej nasz.
Sławomir Peszko zasłużył na mundial?
Peszko ma pecha, bo doczepiono mu łatkę. Że rozrywkowy, pijak itd. Słucham tego i śmiech mnie ogarnia, bo ja Sławka dobrze znam i naprawdę to żaden pijak. Ale powiem panu, że założyłem się z nim o flaszkę, że strzeli na Euro gola. Nie strzelił, więc przesunąłem zakład na mundial.
W drużynach, w których pan grał, byli piłkarze powołani dla atmosfery?
Żeby było jasne, Peszko nie jest powołany dla atmosfery. To zawodnik, któremu Nawałka ufa i który go nigdy nie zawiódł. Ma międzynarodowe doświadczenie, dla tej reprezentacji swoje zrobił, strzelił szalenie ważnego gola w Irlandii w poprzednich eliminacjach.
W porządku, ale czy pamięta pan jakiegoś kolegę gwiazdora z kadry, który pojechał na mundial niekoniecznie dlatego, że był jednym z najlepszych?
W 1978 roku Jacek Gmoch wystawiał w składzie inżynierów, bo sam był inżynierem z wykształcenia. Mówiło się, że dlatego pewne miejsce miał Bohdan Masztaler. Ale to nie był słaby piłkarz. Innym, który był ulubieńcem Gmocha i jednocześnie inżynierem, był Heniek Maculewicz. Każdy trener ma swoich ulubieńców. W 1982 roku był z nami na mundialu, jak on się nazywał? Dolny chyba. Z Górnika Zabrze z tego, co pamiętam (obrońca Tadeusz Dolny – przyp. red.). Z kolei Piotrek Skrobowski pojechał z kontuzją, ale Piechniczek i tak chciał, żeby był na mundialu. Ja też mam słabość do niektórych ludzi, to normalne.
Największą do Krychowiaka?
Grześka bardzo lubię, bo on jest w przeciwieństwie do większości Polaków przesiąknięty optymizmem. Ma ten zachodni luz. Mnie to odpowiada, można z nim usiąść i pogadać. Jestem z nim na ty. Ale nie mam z tym problemu. Dystansu się nie zachowuje poprzez tytuł doktora czy magistra inżyniera.
Tym sposobem gładko przechodzimy do magistra inżyniera Gmocha. Debiut w mundialu to było coś wyjątkowego?
Coś niesamowitego. Siedziałem na ławce i przede wszystkim kibicowałem reprezentacji, która grała z mistrzami świata, Niemcami. Oczywiście chciałem zagrać w meczu i trochę ponad dziesięć minut przed końcem swoją szansę dostałem. Zmieniłem Włodka Lubańskiego...
A później role się odwróciły.
W meczu w drugiej fazie grupowej, przeciwko Peru. Grałem w pierwszym składzie i chwilę przed końcowym gwizdkiem w moje miejsce pojawił się Lubański. A to był mój pierwszy idol. Szedłem do linii bocznej i, szczerze mówiąc, było mi głupio. Że ja, małolat, schodzę, a w moje miejsce na kilka minut wchodzi wielki Lubański. Wchodzi, żeby bronić wyniku. Nie wierzyłem w to. A ja miałem w całym życiu tylko dwóch idoli: Włodzimierza Lubańskiego i później Guentera Netzera.
1978 rok to niewykorzystana szansa?
To był cholernie mocny zespół, ale tamten mundial mogła wygrać tylko Argentyna. Mieliśmy trochę pecha. Gdybyśmy zamiast wygrać 1:0, zremisowali z Tunezją, to w drugiej fazie grupowej trafilibyśmy na łatwiejszych rywali. A tak los nas rzucił do grupy południowoamerykańskiej, z Argentyną, Peru i Brazylią. Gdyby było inaczej, doszlibyśmy do półfinału, jestem o tym przekonany. Nie ma siły.
Gmoch nie pomógł drużynie.
Jacka bardzo szanuje, to jest inteligentny człowiek, ale wtedy w Argentynie on się strasznie miotał między koncepcjami. Raz bronił Janek Tomaszewski, raz Zygmunt Kukla, raz grał Jurek Gorgoń na środku obrony, a w innym meczu nagle Heniek Kasperczak, ja byłem raz na ławce, raz w pierwszym składzie. Tam było tyle bałaganu taktycznego, tyle pomysłów naraz... To nie była łatwa drużyna. Z jednej strony starzy, jak Deyna, Lato, Szarmach czy Lubański, a z drugiej młodzi: Boniek, Nawałka, Iwan.
To najmocniejsza drużyna, w jakiej pan grał?
W teorii na pewno. Ale tylko w teorii. Bo jednak zespół z 1982 roku okazał się znacznie mocniejszy, chociaż personalnie był słabszy. Ale w Hiszpanii mieliśmy drużynę. W Argentynie zabrakło zakasania rękawów i wzięcia się do pracy. Bo to byli już przecież bohaterowie z mistrzostw świata z Niemiec, już im się nie wszystkim chciało. Zabrakło podejścia, że skoro w 1974 roku był brąz, to teraz przyjechaliśmy po złoto. Argentyna, która zdobyła mistrzostwo świata, personalnie nie była od nas mocniejsza.
Podstawową różnicą między 1978 a 1982 rokiem było poczucie lub jego brak, że jest się drużyną?
Tak, ale my w 1982 roku byliśmy też po prostu mocni. Przed mundialem nikt z nami nie chciał grać sparingów oficjalnych, bo trwał stan wojenny. Rozegraliśmy więc 12 meczów z klubami z zachodniej Europy – niemieckimi, hiszpańskimi, naprawdę mocnymi. Prawie wszystkie wygraliśmy. Jeden przegraliśmy albo zremisowaliśmy. Później na mundialu rozpoczęliśmy od remisów z Włochami i Kamerunem. Ale wtedy nikt tego Kamerunu nie doceniał. My w 1982 roku mieliśmy naprawdę świetną pakę. Mieliśmy świetnego bramkarza Józka Młynarczyka, w obronie Władka Żmudę z Pawłem Janasem, w pomocy był Andrzej Buncol, w ataku Grzegorz Lato. Naprawdę kawał historii polskiej piłki.
Ale jednak to Orły Górskiego i drużyna z 1974 roku są bardziej kochani niż wasz zespół.
I dobrze. Oni byli pierwsi, oni są legendami, oni dokonali rzeczy bez precedensu, należy im się. Nikt nie jest o to zazdrosny.
Nie boli to pana?
W ogóle nie. Serio, ja byłem największym kibicem drużyny Górskiego. Pamiętam, że jak przegraliśmy z RFN w meczu na wodzie, to wyszedłem z domu, by nie płakać przy ojcu. A miałem wtedy już 16 lat. Rok późnej debiutowałem w reprezentacji u Górskiego i grałem z tymi zawodnikami. Od 1976 roku byłem podstawowym piłkarzem kadry, a od 1975 roku grałem przeciwko większości z nich w lidze. I zdobyłem Złote Buty dla najlepszego zawodnika ekstraklasy. Ja, małolat. Widziałem ich na boisku, mogłem ich dotknąć, wiedziałem więc, że nie są lepsi. Znałem ich. Zbyszek, idziemy na piwko? – pytali. Ja jedno, oni cztery. Ale naprawdę uczucie zazdrości jest mi obce.
A nie jest tak, że Górski został zapamiętany jako ten dobry, a Piechniczek sam sobie popsuł wizerunek dziwnymi wojenkami, stylem bycia?
Górski miał świetny charakter, do dziś wszyscy opowiadają o nim anegdoty. Napił się koniaczku, swoje zrobił. Antek był bardziej polemiczny, miał trudniejszy charakter. Ale dla mnie Piechniczek to był wyśmienity trener.
Mam wrażenie, że pańskie dobre zdanie o Piechniczku rośnie wraz z wiekiem.
Ale tak jest, bo patrzę na to z coraz większym dystansem i dostrzegam coraz więcej niuansów. Piechniczek przygotował nas do mundialu w pół roku. Od stycznia do czerwca byliśmy cały czas na zgrupowaniu kadry. Jeździliśmy tylko na mecze ligowe i czasem puszczał nas na tydzień do domu. Ale z nim było fajnie, choć trzeba było zapieprzać. Był bardzo wymagający. Piechniczka lubili wszyscy, którzy lubili ciężko pracować.
Ostatni pański mundial jako piłkarza, czyli rok 1986?
Dobra drużyna, ale kompletnie nieprzygotowany wyjazd. Logistyka przerosła wszystkich. Zabrakło jakiegokolwiek rozeznania. Stołówki nawet nie było w ośrodku. Smog, ruch straszny. Nie byliśmy na to gotowi. Dziś, od kiedy przyszliśmy do związku, umiemy stworzyć fantastyczne warunki do pracy. Myślę, że inni mogą się od nas uczyć. Wszyscy. A wtedy to była tragedia logistyczna.
Oraz podobno ciągłe imprezy i picie...
Poważnie? Powiem panu, że na każdym turnieju pili ci, którzy nie grali. Nie pamiętam spektakularnych imprez z Meksyku. Tam była grupa naprawdę utalentowanych piłkarzy: Wdowczyk, Kubicki, Furtok, Kosecki, Dziekanowski, Urban. Ale zapanować nad nimi było ciężko. Była wtedy słaba federacja, słaby prezes, do tego po mundialu selekcjonerem został Łazarek. Przecież my powinniśmy byli jechać na Italia '90. Ja bym jeszcze dotrwał i miałbym czwarty mundial, a tak skończyłem karierę w 1988 roku. No ale jak Łazarek wziął kadrę, to powiedział, że nie będzie powoływał nikogo z zagranicy. Później w eliminacjach graliśmy z Holandią w Rotterdamie, a on do mnie nagle dzwoni. Mówi, że muszę przyjechać, że ma kłopoty. To się oczywiście spakowałem i za swoje pojechałem do tego Rotterdamu. Na miejscu okazało się, że mu się stoperzy posypali. Więc Łazarek mówi do mnie, że muszę zagrać jako środkowy obrońca, że jestem doświadczony i dam radę. Proszę bardzo, zagrałem, zremisowaliśmy 0:0. Ale później wróciliśmy do hotelu na kolację i zanim usiedliśmy do stołu, to okazało się, że żadnego z piłkarzy już w nie ma w hotelu. Każdy poszedł w swoją stronę. To już nie było przyjemne. W piłkę umieli grać, ale zabrakło głowy.
Mundial 2002 to jakie wspomnienia?
Fajny turniej organizacyjnie, ale piłkarsko kompletnie zawaliliśmy. Mieliśmy piękny ośrodek w Korei, wysłałem ludzi na rekonesans, żeby nie popełnili tych błędów co w 1986 roku. Byłem wiceprezesem PZPN do spraw marketingowych. Ale piłkarze po tym awansie trochę odpłynęli. Tydzień po kwalifikacji Janusz Atlas pisał, że musimy podpisać nowy kontrakt z Jurkiem Engelem, bo pół Europy go chce. Później jakieś kłótnie o kasę, zupki...
Pan też się dorzucił ze szklankami coca-coli...
Ja się dorzuciłem? Przecież dziś jest całkowicie normalne, że wizerunek piłkarzy widnieje na różnych towarach i nikt z tego powodu nie płacze, że został pozbawiony praw do wizerunku.
Dziś to jest uregulowane, a wtedy nie było.
Wtedy co najwyżej piłkarze, byli nieuregulowani. Oczywiście nie było tak jasnych przepisów jak dziś. Ale w życiu trzeba przez wszystko przejść. Żeby było jasne: to nie przez zupki czy szklanki zawaliliśmy mundial. My tam po prostu byliśmy słabi. Ale do dziś pamiętam, jak po losowaniu Michał Listkiewicz stanął i uniósł ręce w górę w geście zwycięstwa. Wiadomo było, że z grupy wychodzą Polska i Portugalia. A tu się okazało, że wyszły USA i Korea. Nikt nie wziął pod uwagę siły korupcyjnej Koreańczyków.
Niektórzy piłkarze mówią otwartym tekstem, że jadą do Rosji po medal. To dobrze?
Ja im powtarzam: chłopaki, jedziemy wyjść z grupy. Według mnie – ciszej jedziesz, dalej dojedziesz. Nigdy nie wygraliśmy, gdy padały mocarstwowe deklaracje. Dwóch selekcjonerów deklarowało walkę o złoto: Gmoch w 1978 i Engel w 2002 roku. Jak się skończyło, pamiętamy. ©?
—rozmawiał Piotr Żelazny