– Moja największa zaleta? Nie pękam, gdy zdarzają się gorsze momenty – mówił trzy lata temu u Kuby Wojewódzkiego.
Takich momentów w jego życiorysie było aż nadto. Kiedy jako nastolatek wpadł w sidła hazardu i narobił ogromnych długów, gdy pochłonęła go Warszawa, a Legia musiała wysłać na Mazury na odwyk, wreszcie kiedy został oszukany w Szwajcarii i nie znając języka, podpisał dokument, w którym nieświadomie zrzekł się pensji.
Do kasyna po raz pierwszy zabrali go starsi koledzy. – Byłem wówczas w Szczecinie, w Pogoni dostawałem 300 zł stypendium. Gdy po 20 minutach wygrałem tyle, ile zarabiałem przez miesiąc, zaświeciły mi się oczy. Pieniądz nigdy nie wydawał się być tak łatwy do zdobycia – opowiadał w rozmowie z „Przeglądem Sportowym".
Przeprowadzka do stolicy była jak wpuszczenie piromana do składu amunicji. Legia zaryzykowała, choć nietrudno było przewidzieć, że prędzej czy później pokusy, jakie daje życie w Warszawie, wciągną młodego chłopaka i skończy się wybuchem.
– Dla działaczy moje skłonności nie stanowiły tajemnicy, postrzegali mnie jako tykającą bombę. Próbowali mi pomóc, ale nie byli w stanie. W ośrodku odwykowym też nie było łatwo. Grałem z kolegą w warcaby. Jak przegrywałem, to graliśmy, dopóki nie wygram. Nienawidzę porażki – wspominał.