Pep Guardiola, czekając na dekorację klubowych mistrzów świata, rozpłakał się i długo nie mógł opanować emocji. Podchodzili do niego Dani Alves i Thierry Henry, przytulali, a trener Barcelony znów zalewał się łzami. Guardiola najlepiej wie, że razem z tym rekordowym szóstym tytułem zdobytym w jednym roku coś się skończyło.
Pewnie już nigdy jego drużyna nie będzie tak kochana jak teraz, gdy gazety całego świata ogłaszają ją najlepszym zespołem w historii futbolu. Prędzej czy później przyjdzie kryzys na boisku, w klubie za chwilę ruszy burzliwa kampania wyborcza, bo prezes Joan Laporta nie ma prawa zostać na kolejną kadencję. – Zdaję sobie sprawę, że zapewne spadniemy trochę z wysokości, na którą się wspięliśmy. Ale poradzimy sobie. Dziękuję piłkarzom, bo to oni dali mi prestiż, którym dziś się cieszę – mówił po finale Guardiola.
Trener pracujący z seniorami od półtora roku zdobył w tym czasie mistrzostwo Hiszpanii, krajowy puchar i superpuchar, Puchar Europy i Superpuchar, a w sobotę dołożył do tego klubowe mistrzostwo świata.
W finale z argentyńskim Estudiante, tak jak w półfinale z Club Atlante z Meksyku, Barcelona pierwsza straciła bramkę – ze spalonego – ale odrobiła straty i wygrała. Wszystkie trzy gole padły po uderzeniach głową, a bohaterowie finałowego meczu byli symboliczni. Wyrównującą bramkę strzelił Pedro, chłopak z Teneryfy, który w szkółce Barcelony uczy się od pięciu lat.
Dwa lata temu był już spakowany i gotowy do odjazdu, ale właśnie wtedy drugą drużynę Barcy przejął Guardiola i powiedział, że da szansę skrzydłowemu, na którym inni się nie poznali. Minęły dwa lata i Pedro odjeżdża z Abu Zabi jako rekordzista świata: jedyny piłkarz, któremu w jednym sezonie udało się strzelić gola we wszystkich rozgrywkach.