Jestem przekonany, że teraz korzystam z tego, co przy Reymonta robili przez ostatnie lata moi poprzednicy. Ostatni sezon był dla Wisły bardzo pechowy. Była nieskuteczna, miała mnóstwo remisów, ale nie grała źle. Dlatego żadnej rewolucji nie robiłem. W futbolu nie ma cudotwórców, którzy wejdą do szatni, pomachają różdżką – i zrobione. Trzeba mieć pokorę, gotowość do poświęceń, a do tego dużo szczęścia.
Dokonał pan czegoś, co nie udało się wcześniej Jerzemu Engelowi, Danowi Petrescu, Dragomirowi Okuce, w Wiśle wszyscy pana chwalą, a pan mówi, że dobre wyniki to tylko zbieg okoliczności?
Staram się swoją pracę wykonywać jak najlepiej, podobnie jak wszyscy moi współpracownicy, ale nie mogę zapominać o tym, co zastałem w Wiśle. Ósme miejsce w poprzednim sezonie było dla piłkarzy wstrząsem. W nich jest ogromna chęć odegrania się, udowodnienia przede wszystkim sobie, że coś ważnego jeszcze mogą Wiśle dać. Najlepszy przykład to Mauro Cantoro. Jeszcze niedawno wieszano na nim psy, a teraz Wisły bez niego nie sposób sobie wyobrazić.
Psy wieszał na nim przede wszystkim jeden z poprzednich trenerów...
Mniejsza o to, jak było. Przyznaję, że przychodząc do Wisły, miałem dużo obaw, czy będę potrafił współpracować z niektórymi piłkarzami. I Mauro pewnie też był w tej grupie. Potem się okazało, że bardziej nie mogłem się pomylić. Najbardziej byłem zaskoczony podejściem piłkarzy do obowiązków. Oni naprawdę świetnie pracują na treningach. Już po pierwszym zgrupowaniu czułem, że z tego będzie coś dobrego. Taka praca nie może pozostać bez nagrody. Marek Zieńczuk i Radek Sobolewski najwięcej zawdzięczają nie mnie, ale sobie. Dali się przekonać do pewnych rozwiązań taktycznych, trenują wzorowo. Myślą o drużynie, a nie o kreowaniu siebie. To dotyczy też Pawła Brożka, który pod tym względem zrobił ostatnio ogromny postęp.
Co się najbardziej zmieniło w Wiśle po pana przyjściu?