W futbolu trzeba umieć kusić los

Maciej Skorża, trener Wisły Kraków, dla „Rzeczpospolitej”

Aktualizacja: 24.12.2007 05:19 Publikacja: 24.12.2007 05:18

W futbolu trzeba umieć kusić los

Foto: Rzeczpospolita

Rz: Pomyśli pan o jakimś marzeniu, siadając do świątecznego stołu?

Maciej Skorża: Żebym w następne święta Bożego Narodzenia był w co najmniej tak dobrym nastroju jak podczas obecnych.

Patrząc na pana karierę, można mieć wrażenie, że pan nie ma marzeń, tylko plany. I skreśla w nich sobie punkt po punkcie: pojechać z reprezentacją na mistrzostwa świata, zdobyć Puchar Polski, mistrzostwo kraju...

Niech będzie, że tak. I że długopis właśnie się zbliża do następnego punktu. Żartuję.

Ten punkt to mistrzostwo Polski z Wisłą?

Wszyscy chcą ode mnie tej deklaracji: jesteśmy mistrzem, dziesięciu punktów przewagi nie da się zmarnować wiosną itd. Może i nasza przewaga robi wrażenie, ale w rundzie rewanżowej będziemy musieli zagrać w Kielcach, Poznaniu, Warszawie, Grodzisku. Rywale mogą szybko skrócić dystans.

A sam pan się uważa za marzyciela czy jednak za praktyka, który wszystko musi mieć wyliczone i zaplanowane?

Marzenia miałem kiedyś, i to takie, że nie odważyłbym się o nich głośno mówić. Wszystkie prysnęły w czerwcu 2003 roku na Rasundzie w Sztokholmie, gdy reprezentacja, w której byłem asystentem Pawła Janasa, przegrała ze Szwedami 0: 3. Do tego momentu wszystko tak mi się pięknie w życiu układało: zdobyłem mistrzostwo juniorów z Amiką, dostałem zaproszenie do pracy w sztabie reprezentacji. Takiego punktu nawet jeszcze wówczas nie było na mojej liście, rzeczywistość wyprzedzała plany. I tak naładowany pozytywnymi emocjami pojechałem na mecz, który miał pokazać, czy będziemy się liczyli w walce o Euro 2004. Przegraliśmy w takim stylu, że siniaki po zderzeniu z europejską piłką rozcierałem bardzo długo. A dziennikarze zadbali, żeby moja podróż z chmur na ziemię trwała krótko. Do dziś pamiętam artykuł na dwie strony w “Przeglądzie Sportowym” z wielkim tytułem “Kto to jest Skorża?”. Autora też pamiętam. Do dzisiaj mu się kłaniam pierwszy. Z daleka. Drugi raz potłukłem się mocno po naszym niepowodzeniu na mundialu w Niemczech i to było ostateczne pożegnanie z chłopięcymi marzeniami. Bruk, na którym ląduje przegrany trener, jest wyjątkowo twardy. Musiałem się zmienić. Nabrać pokory, ale i zahartować.

Z boku tej zmiany nie widać. Zawsze był pan spokojny, z dystansem, i taki pozostał.

Nie ukrywam, że imponują mi trenerzy, którzy patrzą na mecz ze stoickim spokojem.

Walery Łobanowski?

Bez przesady, choć wolę już taką skrajność niż trenerów, którzy wrzeszczą i biegają przy linii bocznej. Mnie nawet starsi koledzy po fachu zwracali uwagę, że jestem za spokojny. Że trzeba wybiec od czasu do czasu, krzyknąć, żeby prezes zobaczył, że dyryguję drużyną, że nie płaci mi za nic. Ale nie lubię niczego robić pod publiczkę. Tym bardziej że efekt takich przedstawień jest niewielki, bo do piłkarzy te krzyki nie docierają. Ważniejsza jest umiejętność analizy podczas meczu, to odróżnia dobrego trenera od złego. Potrzeba chłodnego umysłu, żeby popełniać jak najmniej błędów. Mnie tego ciągle brakuje. Nabieram dystansu, ale błędów ciągle robię dużo. To mi z jednej strony nie daje spokoju, a z drugiej chroni przed samozadowoleniem.

W szkole pewnie był pan prymusem?

W podstawówce. Potem było ciężko, bo wybrałem elitarne liceum Jana Kochanowskiego w Radomiu, kuźnię olimpijczyków. Wtedy to było trzecie liceum w Polsce, do dziś jest w rankingu bardzo wysoko. Byłem w klasie biologiczno-chemicznej, bo trenerowi takie wykształcenie najbardziej się przydaje.

Czyli wszystko było w planie?

Już od ostatnich klas podstawówki wiedziałem, że będę trenerem. Po liceum AWF, a potem do roboty. Ale w tym planie znalazło się też parę punktów, które były ponad moje możliwości: zagrać w koszulce Radomiaka w pierwszej lidze i zaliczyć choć jeden mecz w reprezentacji.

Czuje pan kompleks niespełnionego piłkarza?

Została lekka zadra, ale ten ból powoli wygasa. Zobojętniało mi to, a wcześniej bardzo emocjonalnie podchodziłem do swojej kariery na boisku. Wyobrażałem sobie wielką przyszłość, a teraźniejszość była smutna: stałem w miejscu. Brakowało umiejętności, a najbardziej zdrowia. Byłem chorowitym dzieckiem. Pamiętam jeden moment z dzieciństwa, kiedy nastąpił mój mały prywatny koniec świata. Trwały mistrzostwa Europy we Francji w 1984 roku, a ja leczyłem astmę w sanatorium w Rabce. Lekarz, którego razem z rodzicami traktowaliśmy jak wyrocznię, orzekł, że właściwie nie powinienem trenować. Bo to ryzykowne, a niewiele da, gdyż w porównaniu do zdrowych kolegów mam tylko połowę płuc i zawsze będę od nich słabszy. Poczułem się, jakby ktoś na moją przyszłość rzucił czarną zasłonę. Rodzice – jestem najmłodszym z trójki dzieci – przestraszyli się i przez pewien czas na treningi Radomiaka chodziłem potajemnie. Mieliśmy na klatce skrzynkę z licznikiem gazu, tam trzymałem sprzęt i oficjalnie wychodziłem na korepetycje albo do kolegi. Trudno być konspiracyjnym piłkarzem z sukcesami, ale będę uczciwy: to nie tylko przez astmę nie zrobiłem kariery. Byłem wysoki, ale chudy, z kiepską koordynacją ruchów.

Wcześniej ta zadra musiała być głębsza, sądząc po wytrwałości, z jaką pan podczas studiów na AWF krzątał się przy drużynie Legii, wtedy grającej w Lidze Mistrzów, czasami dokładając do tego interesu, byle tylko być blisko piłkarzy i trenera Janasa.

Po pierwsze, wcale tak dużo nie dokładałem, po drugie, nie krzątałem się, tylko miałem konkretne zadanie do wykonania. Pracowałem z grupami młodzieżowymi, a podpatrywałem pierwszą drużynę, bo wydawało mi się oczywiste, że taką szansę trzeba wykorzystywać. Dlatego jeździłem za Legią na zgrupowania. Pracując potem w różnych klubach, spotykałem trenerów młodzieży, którzy płakali, że mało zarabiają i są pokrzywdzeni przez los, ale nie robili nic, żeby to zmienić. Nie podglądali, jak pracuje pierwszy trener, nie robili żadnych notatek. A los trzeba umieć kusić. Ja próbowałem cały czas, pchała mnie do tego pasja. I nagroda za ten wysiłek zwykle przychodziła, choć moja droga w tym zawodzie układa się specyficznie. Przez dłuższy czas wszystko idzie wolno, a potem nagle następuje przyspieszenie. Było kilka takich momentów. Propozycja od Pawła Janasa, by pracować z nim najpierw w reprezentacji olimpijskiej, a potem w drużynie narodowej, awans na pierwszego trenera Amiki. Po mundialu w Niemczech kilka miesięcy byłem bez pracy, a potem niespodziewanie pojawiła się propozycja z Groclinu. Zdobyłem z nim dwa puchary, przeniosłem się do Wisły, za mną udana jesień, więc to przyspieszenie dalej trwa.

Trudno było wytrzymać kilka miesięcy bezczynności?

Pierwszy raz byłem w takim położeniu i kiepsko je znosiłem. Zawsze mi się wydawało, że jak przyjdzie ten moment, wypocznę za wszystkie czasy, a rodzina będzie mnie miała na dłużej. I rzeczywiście, jeździliśmy nad morze, w góry, ale ja ciągle byłem strasznie rozdrażniony tym, że telefon milczy. Była w tym czasie tylko jedna propozycja, z drugiej ligi. W końcu, w październiku 2006 zadzwonił prezes Jerzy Kopa.

I do Grodziska, gdzie zanosiło się już na gaszenie świateł nad pierwszoligowym futbolem, dzięki panu wrócił entuzjazm.

Nie wstydzę się pracy w żadnym z klubów, do których los mnie rzucił: ani w Amice, ani w Wiśle Płock, gdzie byłem asystentem Mirosława Jabłońskiego. Ale w Groclinie miałem szczególną satysfakcję. Z wyników też, ale przede wszystkim z przemiany, jaka zaszła w tych chłopakach. Oni wiedzą, o co chodzi. Pamiętają, jak się nasza współpraca zaczynała, a jak kończyła. Na końcu rozumieliśmy się już bez słów.

W Wiśle udało się osiągnąć coś podobnego?

Przede wszystkim tu inne są możliwości piłkarzy. W Krakowie czuję się tak, jakbym pracował z reprezentacją kraju. Piłkarze mają ogromne umiejętności i dużą chęć do pracy. Nie ukrywam, bałem się relacji z nimi. Gdy byłem asystentem Pawła Janasa, z wiślakami, którzy grali w kadrze, byliśmy kolegami. Tego nawet Paweł ode mnie oczekiwał: żebym był dla piłkarzy bardziej kumplem niż trenerem. I z niektórymi bardzo się zżyłem. Ale to są rozsądni ludzie i wiedzą, że wykorzystywanie naszej dawnej znajomości dzisiaj, w Wiśle, prowadziłoby nas donikąd.

Czyli nie mówią już do pana po imieniu?

Nie. Taka jest w Polsce tradycja, że się jest z trenerem na pan, i niech tak zostanie.

Sam często pan podkreśla, że trafił do Wisły w idealnym momencie, po wstrząsie, jakim było ósme miejsce w poprzednim sezonie. Gdy mówią, że Maciej Skorża to szczęściarz, obraża się pan?

Dlaczego? Trener musi mieć szczęście. Bez tego ani rusz. Piłka jest taką grą, że ktoś trafia w słupek, a ktoś do bramki. Szczęśliwa ręka jest potrzebna.

Chyba że trener potrafi sprawić, by ten, kto ostatnio kopał piłkę w słupki albo obok, zaczął trafiać do bramki, i to najczęściej w lidze. Tak jak odmieniony pod pana okiem Marek Zieńczuk.

Nawet jakby mnie pan kroił na kawałki, to nie zdradziłbym, jak to się udało, bo po prostu nie wiem. Pracuję w Krakowie niemal tak samo jak w Grodzisku. Może tylko więcej było tutaj tej alchemii pozaboiskowej, wspólnych zabaw, integrowania drużyny, żeby piłkarze znów dobrze się czuli w swoim towarzystwie. Znaleźć się we właściwym miejscu we właściwym czasie to jest w każdym zawodzie największe szczęście, a ja jeszcze znalazłem się we właściwym towarzystwie. Mam świetny sztab. Z Andrzejem Blachą i Rafałem Janasem dzielimy obowiązki, ufamy sobie. Andrzej Bahr, dbający o przygotowanie fizyczne, to w Wiśle instytucja. Jeśli chodzi o kontakt z zawodnikami, jest niezrównany. O Jacku Kazimierskim najlepiej świadczy postęp, jaki zrobił Mariusz Pawełek. Do tego ofiarnie pracujący sztab medyczny z doktorem Mariuszem Urbanem na czele. Pan Jasiu Batko, a szczególnie kierownik drużyny Robert Adaszyński skutecznie dbają o całą logistykę. Zresztą przypadek Roberta w pewnym sensie był czymś podobnym jak powroty do Polski Andrzeja Niedzielana i Kamila Kosowskiego. Podaliśmy rękę ludziom, w których wielu nie wierzyło, bo wiedziałem, że oni będą mieli podwójną motywację. Poświęcą się dla drużyny, zechcą pokazać wszystkim: zobaczcie, jednak jestem dobry. I na żadnym z nich się nie zawiodłem.

A to, że Wisła jest dzisiaj drużyną młodych ojców, też panu pomogło? W Krakowie, mieście setek barów i lokali, trudno zbudować coś trwałego z grupą wolnych strzelców.

Prezes Kopa zawsze mi powtarzał, że zanim się kupi zawodnika, trzeba zapytać o dwie rzeczy: czy czasem nie buduje domu albo czy żona nie jest w ciąży. I radził, żeby w takiej sytuacji zrezygnować, bo ten piłkarz przez rok nie będzie się nadawał do gry. A tu proszę: Marcin Baszczyński skończył dom, bawi dziecko i gra świetnie, inni świeżo upieczeni ojcowie (m.in. Kosowski, Dariusz Dudka, Arkadiusz Głowacki – red.) – to samo. Wychodzi na to, że my w Wiśle łamiemy wszystkie reguły futbolu.

Pana drużynę pod względem łatwości wygrywania, rozmachu w atakach, porównuje się już do Wisły Henryka Kasperczaka.

Piłkarze dali się przekonać do mojego sposobu gry, choć był bardzo ryzykowny, zwłaszcza jeśli chodzi o obronę. Ileż ja musiałem namawiać Clebera, żeby zgodził się wychodzić daleko od swojego pola karnego. Zapierał się, tłumaczył, co będzie, jak nie zdąży wrócić, ale przeciągnąłem go na swoją stronę. Jeśli od czasu do czasu któryś z obrońców zostanie wyrzucony z boiska za spóźnioną interwencję, jak stracimy dwie czy trzy bramki – trudno. Wisła nie może się bronić, ma nacierać, bo to się ludziom podoba. Nie ma nic przyjemniejszego niż pomruk stadionu przy Reymonta, gdy udaje nam się jakaś akcja. Słyszeć to zadowolenie z trybun to jest coś niesamowitego.

Poprzedni trenerzy, zwłaszcza Dragomir Okuka, słyszeli z tych trybun mniej przyjemne rzeczy...

Szczerze mówiąc, to i ja trochę pod swoim adresem wysłuchałem, ale to normalne. Jest spora grupa ludzi, których moja porażka bardzo ucieszy. Mówię to z przykrością, bo chodzi też o tych, którzy deklarują, jak bardzo są związani z klubem. Jeden z przełożonych w Wiśle mi to przepowiedział: Maciek, odniesiesz tu sukces i zobaczysz, jak nagle przybędzie ci wrogów. Sprawdziło się. Nie chodzi tylko o Kraków. Reakcji niektórych kolegów po fachu też się nie spodziewałem. Ale ja zatykam uszy i robię swoje.

Trudno jest walczyć z cieniem Henryka Kasperczaka?

Trener Kasperczak zapisał rozdział w historii polskiej piłki, do którego każdy zagląda, gdy chce sobie poprawić humor. Tam może zobaczyć, że polska drużyna może grać mądrze i efektownie, walczyć w europejskich pucharach. Tyle że i na tej historii kładzie się mały cień, bo nie udało się awansować do Ligi Mistrzów.

Jeśli uda się to panu, nawet wrogowie przyznają, że Maciej Skorża jest wielki.

To nie jest miara, którą można przykładać do polskiej piłki. Wielkość to jest w Madrycie albo Mediolanie, a tam rzadko trafiają trenerzy z dawnych demoludów. Nawet jakbym w polskiej lidze wygrał wszystkie mecze w sezonie, to na nikim w Europie nie zrobiłoby to wrażenia. Gdzie w futbolu Polska, a gdzie świat. Trzeba zacząć od podstawowych rzeczy. My chcemy do Ligi Mistrzów, ale większość ligowych stadionów śmieszy albo straszy. Dopóki nie staną nowe stadiony, nikt nas w futbolu nie będzie traktował jako części cywilizowanego świata. Andrzej Bahr mówi, że z naszymi wybujałymi ambicjami i skromną rzeczywistością jesteśmy jak chłop, który na uroczyste przyjęcie wbił się w garnitur, ale przyjechał furmanką załadowaną słomą. I teraz jeszcze się awanturuje, że go nie wpuszczają, choć się elegancko ubrał. Nawet gdy jakiś nasz klub dostanie się przez przypadek do LM, polskiego futbolu to nie zbawi. Nie wierzę w przypadki, wierzę w plan i rzetelną pracę.

Wystarcza panu jeszcze czasu na jakiekolwiek pasje?

Uwielbiam kino. Nie przebieram w gatunkach, oglądam wszystko. Lubię przyjechać na ostatni seans, na sali są zwykle oprócz mnie dwie, trzy osoby. Wszystkie problemy zostawiam za sobą, zapominam się. Ale szczerze mówiąc, udaje się coraz rzadziej.

Maciej Skorża

Ur. 10 stycznia 1972 r. w Radomiu. W Radomiaku próbował sił jako środkowy obrońca, ale jak sam mówi, wyróżniał się tylko tym, że grał bardzo ostro. Na studia przeniósł się do Warszawy i wówczas pierwszy raz spotkał się z Pawłem Janasem. To Janas, wtedy trener grającej w Lidze Mistrzów Legii, w następnych latach otwierał mu kolejne drzwi do kariery. W Legii Skorża był trenerem juniorów, od 1997 r. prowadził bank informacji w reprezentacji olimpijskiej trenowanej przez Janasa. Potem przeniósł się za nim do Wronek. W Amice przeszedł drogę od drużyny juniorskiej do pierwszoligowej, z krótką przerwą na pracę w Wiśle Płock, gdzie był asystentem Mirosława Jabłońskiego. Amicę prowadził w I lidze od 2004 do 2005 r. Od 2003 był również asystentem Janasa w pierwszej reprezentacji. Odszedł razem z nim po niepowodzeniu na mundialu. W październiku 2006 znalazł pracę w Groclinie, z którym zdobył Puchar Polski i Puchar Ekstraklasy. Przed tym sezonem dostał dwie propozycje pracy: w Wiśle Kraków i w Koronie Kielce, gdzie dyrektorem sportowym został Janas. Wybrał Wisłę.

Piłka nożna
W Korei Północnej reżim zakazuje transmisji meczów trzech klubów Premier League
Piłka nożna
Liga Konferencji. Solidna zaliczka Jagiellonii Białystok
Piłka nożna
Liga Mistrzów. Harry Kane poszedł w ślady Roberta Lewandowskiego
Piłka nożna
Manchester City - Real Madryt. Widowisko w Lidze Mistrzów, Vinicius Junior ukradł wieczór
Piłka nożna
Manchester City – Real Madryt. Mecz dwóch poranionych drużyn