Zamiast dnia sądu był dzień zwycięstwa, choć trzeba było na nie czekać do ostatnich minut. Rafael Benitez tak szybko nie odejdzie z Liverpoolu: z ośmiu zespołów, które zaczęły wczoraj 1/8 finału, to jego piłkarze są najbliżej pierwszej rundy. Strzelili Interowi dwie bramki, nie stracili żadnej. Jakby ich ostatnie problemy w Anglii to była tylko zasłona, za którą trwały przygotowania do starcia z mistrzem Włoch.
Można by napisać, że na Anfield Road Benitez śmiał się ostatni, tyle że on uśmiechać się chyba nie potrafi. Bramkę Dirka Kuyta w 85. minucie świętował, zapisując coś w notatniku, drugą Stevena Gerrarda w końcowych chwilach meczu też przyjął chłodno jak na to, co się stało. A oba gole były piękne. Kuyt zanim strzelił do bramki z półobrotu, po nodze obrońcy Interu Maicona, przyjął piłkę na ciało. Gerrard uderzył, będąc blisko narożnika pola karnego, trzech piłkarzy Interu próbowało sięgnąć piłki, ale ona odbiła się dopiero od słupka i wpadła do bramki.
Benitez to trener wyrachowany aż do szaleństwa, spokojny i trwający przy swoim nawet gdy wokół się pali. Widać jest w tym metoda. Hiszpan się uparł na przykład, by do końca trzymać na boisku Kuyta, choć Holender, zagubiony po niedawnej śmierci ojca, ostatnio nie trafiał do bramki w najprostszych sytuacjach. Tym razem trafił w trudnej, i to w najważniejszym dla klubu meczu ostatnich miesięcy. Jeszcze lepsza była decyzja o wpuszczeniu na ostatnie 20 minut Jermaine’a Pennanta. To on podawał przy obydwu golach.
Liverpool długo grał z przewagą. Marco Materazzi, jedyny Włoch w pierwszym składzie Interu, wyleciał z boiska, zanim minęło 30 minut, bo dwa razy złapał za koszulkę rozpędzonego Fernando Torresa.
Sędzia Franck de Bleeckere mógł się zachować inaczej, Torres w drugiej sytuacji, wywrócił się nieco teatralnie, ale o skrzywdzeniu Interu nie może być mowy. De Bleeckere nie zauważył np. że Patrick Vieira dotknął piłki ręką w polu karnym.