Do klubów, które spełniły moje prośby, należała Chelsea. Nie dość, że przysłała mi (i to nie raz) jakieś programy (tego na mecz z Blackpool nauczyłem się na pamięć), to jeszcze dodała kwestionariusz, którego wypełnienie i odesłanie do Londynu było równoznaczne z przystąpieniem do Klubu Kibica Chelsea.
Gdybym to wtedy zrobił, za parę lat obchodziłbym 50. rocznicę członkostwa i pewnie ktoś z tej okazji pokazałby mnie w programie Chelsea jako dinozaura ze Wschodu.
Ale miałem, niestety, podejrzenia, że z kwestionariuszem wiążą się jakieś wydatki, a ja jeszcze wtedy nie widziałem funta na oczy. Dlatego nie zostałem członkiem klubu kibica, chociaż ten gest sprawił, że zawsze darzyłem sympatią drużynę z Londynu.
Nie upłynęło dużo czasu, kiedy Anglicy zostali mistrzami świata, a fakt, że w tej drużynie nie było nikogo z Chelsea, kazał mi się jednak poważnie zastanowić, czy aby na pewno dobrze ulokowałem swoje uczucia. Po dwóch latach wątpliwości zniknęły – kochałem już Manchester United, bo w finale Pucharu Mistrzów pokonał Benficę. Mecz był fantastyczny, Bobby Charlton zjawiskowy, George Best – wiadomo. Przegrany Portugalczyk Eusebio płakał, i w innej sytuacji płakałbym razem z nim, ale nie wtedy, kiedy przegrywał z Manchesterem. Legenda Dzieci Busby’ego rozgrywała się na moich oczach, o Chelsea trochę zapominałem. A kiedy już na własne oczy zobaczyłem, jak Manchester zdobywa Puchar Mistrzów, pokonując Bayern, nie wierzyłem swojemu szczęściu.
Przed stadionem w Moskwie spotkałem grupę kibiców z transparentem: „Bilet na mecz – 3 tysiące, Szewczenko – 30 milionów, Abramowicz – 11 miliardów, zwycięstwo Manchesteru – bezcenne”. Ci chłopcy powiedzieli wszystko, co dziś myślę o Chelsea Romana Abramowicza.