Gdyby ten mecz odbywał się jakieś sześć, osiem lat temu, mielibyśmy powody do większych obaw. Słoweńcy brali wtedy udział w finałach mistrzostw Europy (2000) i świata (2002), a nazwiska Zlatko Zahovicia, Mirana Pavliny, Alesa Ceha, Aleksandra Knavsa, Milenko Acimovicia czy Mladena Rudonji znane były w całej Europie. Trenował ich słynny internacjonał Srecko Katanec.
Ale po okresie fascynacji i zachłyśnięciu się wolnością futbolowe sprawy w Słowenii zaczęły wyglądać gorzej.
Największa gwiazda Zlatko Zahović (gracz m.in. FC Porto, Valencii, Benfiki i Olympiakosu) uznał, że jest już najważniejszy. Jego drogi z trenerem się rozeszły (podczas mundialu w Korei Katanec wyrzucił go z drużyny), kilku innych piłkarzy, zadowolonych z udziału w dwóch finałach wielkich imprez, zaczęło myśleć o sobie i reprezentacja w sposób naturalny przestała odnosić sukcesy.
Słowenia nie zakwalifikowała się do Euro 2004 i 2008 oraz do mundialu w Niemczech (2006). Dziś jest to przeciętna europejska drużyna, klasyfikowana przez FIFA na 79. miejscu (Polska na 30.). Większość słoweńskich reprezentantów pracuje w średnich zagranicznych klubach. Nie ma zawodnika klasy Zahovicia.
28-letni pomocnik Robert Koren nieźle sobie radzi w West Bromwich. 29-letni Milivoje Novaković jest jednym z najlepszych napastników drugiej Bundesligi. Strzela średnio więcej niż jedną bramkę na dwa mecze. To najgroźniejszy zawodnik w zespole Słowenii. Obok niego powinien zagrać inny napastnik lub ofensywny pomocnik Mirnes Sisić, kolega Michała Żewłakowa z Olympiakosu Pireus. Ale należy się spodziewać, że we Wrocławiu w słoweńskim ataku zobaczymy jedynie Novakovicia.