Lech jest teraz najlepszą polską drużyną, a jego stadion robi jeszcze lepsze wrażenie niż Legii w czasach normalności. 24 tysiące miejsc – wszystkie zajęte. Bilety wyprzedano wiele dni wcześniej. Na Austriakach, rozgrywających swoje mecze na dużo mniejszym stadionie, to musiało zrobić wrażenie.
A kiedy mecz się zaczął i Rafał Murawski zaatakował Matthiasa Hattenbergera, jakby to był jego śmiertelny wróg, Austriacy już wiedzieli, że nie czeka ich nic przyjemnego. Od pierwszych minut grali bojaźliwie, zupełnie odwrotnie niż w Wiedniu, a efektem takiej postawy była strata bramki. Naciskany przez Sławomira Peszkę lewy obrońca Mario Majstorovic zbyt słabo podał piłkę do swojego bramkarza. Polacy przejęli podanie, a Hernan Rengifo zdobył prowadzenie.
Pięć minut później po strzale Murawskiego w poprzeczkę Robert Lewandowski uderzył piłkę głową, ale sędzia gola nie uznał z powodu spalonego.
I kiedy wydawało się, że kolejne bramki są kwestią czasu, Lech przestał grać, a do głosu doszli Austriacy. Silni fizycznie, w większości wyżsi od Polaków, szukali okazji do wyrównania po rzutach wolnych. Sędzia meczu Cypryjczyk Costas Kapitanis przerywał grę z dwóch powodów – kiedy po starciu zawodników jeden padał na ziemię i kiedy ktoś biegł do arbitra z pretensjami. Cypryjczyk pokazał w sumie dwanaście żółtych kartek i jedną czerwoną – mniej więcej połowę niepotrzebnie.
Można było mieć nadzieję, że w drugiej połowie, po wskazówkach Franciszka Smudy, jego zawodnicy, zwłaszcza ci z linii pomocy, wreszcie się przebudzą. Nic takiego się nie stało. Najbardziej widocznym piłkarzem na boisku był nie któryś z lechitów, ale Milenko Acimović. To on decydował o coraz lepszej grze Austrii i on po rzucie karnym nie bardzo wiadomo za co, zdobył wyrównanie. Pół godziny przed końcem meczu w następnej rundzie była Austria. Lech dopiero teraz rzucił się do odrabiania straty, ale trafiał na dobrze zorganizowany mur. Udało się wreszcie Sławomirowi Peszce pięć minut przed końcem.