Mecze CSKA w tegorocznym Pucharze UEFA wyglądają tak: walec z Moskwy rusza na rywali bez chwili zwłoki, robi swoje w pierwszej połowie, a potem jest już tylko pilnowanie przewagi.
Lech nie był wyjątkiem. Do przerwy przegrywał 0:2, a na pocieszenie pozostało mu tylko to, że bronił się przed stratą pierwszej bramki dłużej niż poprzedni rywale CSKA – Deportivo i Feyenoord. Całe 31 minut. Trener Franciszek Smuda nazwał gole dla CSKA bożonarodzeniowymi prezentami od Lecha. Pierwszy z nich wręczył Manuel Arboleda. Kolumbijczyk miał w tym meczu atakować piłkarzy CSKA, a zwłaszcza Vagnera Love, tak daleko od swojego pola karnego, jak się dało. Kilka wyjść miał imponujących, ale jedno fatalne. W 31. minucie stracił równowagę i minął się z piłką, a Love podał do wybiegającego przed obrońców Ałana Dzagojewa. Ivan Turina był bez szans.
Bramkę na 2:0 podarował rywalom Zlatko Tanevski. Był blisko Jurija Żirkowa w polu karnym, ale zostawił go właśnie w tym momencie, gdy reprezentant Rosji wybiegał do dalekiego podania i przygotowywał się do strzału.
Wszystko, co dobre dla Lecha w tym meczu, trwało niespełna pół godziny. Piętnaście minut w pierwszej połowie, między początkowym zrywem gospodarzy a drugim, tym, który przyniósł bramki i rozstrzygnął sprawę. I kwadrans pod koniec meczu, gdy piłkarze Smudy nie chcieli przyjąć porażki do wiadomości. Wtedy Lech miał sytuacje do strzelenia goli, wtedy CSKA nie wydawało się być rywalem z innego świata. Co więcej, gdyby nie bramkarz Igor Akinfiejew, być może Lechowi udałoby się nawet zremisować. Niezasłużenie, ale zawsze.
Akinfiejew uratował CSKA przy stanie 0:0, rzucając się w polu karnym pod nogi Roberta Lewandowskiego. Pod koniec pierwszej połowy brawurowym wślizgiem wybił piłkę Sławomirowi Peszce, a w ostatnich minutach meczu złapał piłkę odbitą rykoszetem przez Jakuba Wilka po rzucie wolnym Semira Stilicia.