O tym trenerzy drużyn, które grały z Barceloną, wiedzieli od dawna, ale jakoś nie potrafili swoich planów wdrożyć w życie. Barcelona wypracowuje gole w linii pomocy, jeśli pomoc uda się zneutralizować – goli nie będzie.
Wczoraj Chelsea nie przyjechała na Camp Nou grać w piłkę. Zapewne Guus Hiddink powiedział swoim zawodnikom, że z takiej próby nie mogą wyjść zwycięsko i zalecił przede wszystkim przerywanie akcji rywali, nawet brutalnymi faulami. Barcelona zaczęła po swojemu, dwa razy była nawet blisko wykorzystania tego, że Petr Cech z każdym miesiącem broni coraz mniej pewnie. Nie udało się, a potem zaczęło się walenie głową w mur.
Mur był solidny, bo chociaż bez Ashleya Cole’a, to z twardo grającym Josem Bosingwą, z walecznym jak zawsze Johnem Terrym i z trudnymi do przejścia zasiekami kilkanaście metrów przed polem karnym. Hiddink wiedział, co robi, stawiając na Johna Obi Mikela, Florenta Maloudę, Michaela Ballacka i Michaela Essiena. Tych czterech piłkarzy za akcjami Barcelony nie miało prawa nadążyć, ale wiedzieli, jak je przerwać, jeszcze zanim się zaczną.
Z genialnych trzech napastników gospodarzy, przed którymi drży cała Europa, najmniej widoczny był Leo Messi. Argentyńczyk po zderzeniu z angielskim futbolem uświadomił sobie, że do bycia kompletnym piłkarzem jeszcze trochę mu brakuje. Samuel Eto’o uciekł obrońcom tylko raz, bo w takim meczu częściej się to nie udaje. Pięknym zwodem położył szukającego piłki pod jego nogami Aleksa, po czym strzelił jednak tak, że Cech zrehabilitował się za wcześniejsze niepewne interwencje.
Działo się to już jednak w 70. minucie, a w pierwszej połowie mimo przygniatającej przewagi Barcelony bliższa strzelenia bramki była Chelsea. Rafael Marquez za lekko podał do Victora Valdesa, obejrzał się przez ramię i zdziwił się chyba, że wybiegł zza nich Didier Drogba.