Uczta była jak przystało na możnowładców futbolu: wystawna i w świetnym miejscu. Rezydencja w centrum Mediolanu, na stole najlepsze wina. Na honorowych miejscach Joan Laporta i Massimo Moratti. Gość i gospodarz, prezes Barcelony i właściciel Interu. Szef najlepszego dziś klubu na świecie oraz człowiek, który od lat wydaje na futbol setki własnych milionów euro. Moratti, dziedzic naftowej fortuny, robił to jeszcze w czasach, gdy nikomu nie śniło się o podboju futbolu przez oligarchów ze Wschodu i szejków znad Zatoki Perskiej. Najlepszych piłkarzy w klubie zawsze traktował jak własnych synów. Inaczej nie potrafi, choć wie, że to się często mści.
[srodtytul]Skok z własnego ego[/srodtytul]
Laportę zaprosił w połowie lipca do mediolańskiej willi właśnie po to, by ustalić, co mają zrobić ze swoimi synami marnotrawnymi. Rozdrażnionymi gwiazdami, które zaczęły ich parzyć w ręce. Problem Morattiego nazywał się Zlatan Ibrahimović. Szwedzki geniusz z kilkunastumilionową pensją, już dawno nazwany skrzyżowaniem gangstera z primaballeriną, i ciągle robiący postępy w obu specjalnościach. Inter znudził mu się po trzech latach gry w Mediolanie, bo jemu wszystko szybko się nudzi. Teraz znużyło go wygrywanie co rok ligi włoskiej i przegrywanie w europejskich pucharach. Chciał do Barcelony. I tu pojawił się problem Joana Laporty. On chciał Zlatana w Barcelonie, ale żeby zrobić mu tam miejsce, musiał najpierw dać po nosie Samuelowi Eto’o, którego wcześniej przez lata rozpieszczał. Do tego stopnia rozpieszczał, że dziś cieszy się, gdy Eto’o odbierze od niego telefon. Bo jak nie odbierze od Laporty, to znaczy, że nie odbierze od nikogo z klubu.
Tego wieczoru nie tylko odebrał, ale jeszcze łaskawie przystał na propozycję przerwania wakacji i spotkania z przedstawicielami Interu, by mogli go przekonać, że u nich w Mediolanie nie będzie mu źle. A potem dwóm wielkim prezesom i ich klubom, należącym do arystokracji futbolu, pozostało już tylko czekanie na decyzję piłkarza i ściskanie kciuków, żeby coś mu nie popsuło humoru. Bo jak mówią w Barcelonie, „Samu bywa trochę nieprzewidywalny”.
Eto’o jest Kameruńczykiem, ale pasowałoby do niego słynne powiedzenie o Argentyńczykach – że mogą popełnić samobójstwo przez skok z własnego ego. Jemu w przeciwieństwie do Ibrahimovicia wcale się do opuszczania dotychczasowego klubu nie spieszyło. W Barcelonie strzelił dziesiątki goli, zarobił miliony euro. Nie podobała mu się tylko jedna rzecz: że ciągle był tam ktoś ważniejszy od niego. Kiedyś Ronaldinho i Deco, teraz Leo Messi. Jest dziś w barcelońskim klubie niepisana, ale oficjalna zasada: nikt nie może zarabiać więcej niż Messi i być bardziej promowany niż on. Czy trzeba więcej, by rozdrażnić dumę Kamerunu?