Szantażem futbol stoi

Mamy lato wielkich transferów, ale i wielkich dąsów. Panowie piłkarze każą się błagać, by zostali w drużynie albo z niej odeszli. A kluby ustępują, bo ta wojna jest już nie do wygrania

Publikacja: 31.07.2009 01:01

Zlatan Ibrahimović jeszcze w żadnym klubie nie wytrzymał dłużej niż trzy lata

Zlatan Ibrahimović jeszcze w żadnym klubie nie wytrzymał dłużej niż trzy lata

Foto: AFP

Uczta była jak przystało na możnowładców futbolu: wystawna i w świetnym miejscu. Rezydencja w centrum Mediolanu, na stole najlepsze wina. Na honorowych miejscach Joan Laporta i Massimo Moratti. Gość i gospodarz, prezes Barcelony i właściciel Interu. Szef najlepszego dziś klubu na świecie oraz człowiek, który od lat wydaje na futbol setki własnych milionów euro. Moratti, dziedzic naftowej fortuny, robił to jeszcze w czasach, gdy nikomu nie śniło się o podboju futbolu przez oligarchów ze Wschodu i szejków znad Zatoki Perskiej. Najlepszych piłkarzy w klubie zawsze traktował jak własnych synów. Inaczej nie potrafi, choć wie, że to się często mści.

[srodtytul]Skok z własnego ego[/srodtytul]

Laportę zaprosił w połowie lipca do mediolańskiej willi właśnie po to, by ustalić, co mają zrobić ze swoimi synami marnotrawnymi. Rozdrażnionymi gwiazdami, które zaczęły ich parzyć w ręce. Problem Morattiego nazywał się Zlatan Ibrahimović. Szwedzki geniusz z kilkunastumilionową pensją, już dawno nazwany skrzyżowaniem gangstera z primaballeriną, i ciągle robiący postępy w obu specjalnościach. Inter znudził mu się po trzech latach gry w Mediolanie, bo jemu wszystko szybko się nudzi. Teraz znużyło go wygrywanie co rok ligi włoskiej i przegrywanie w europejskich pucharach. Chciał do Barcelony. I tu pojawił się problem Joana Laporty. On chciał Zlatana w Barcelonie, ale żeby zrobić mu tam miejsce, musiał najpierw dać po nosie Samuelowi Eto’o, którego wcześniej przez lata rozpieszczał. Do tego stopnia rozpieszczał, że dziś cieszy się, gdy Eto’o odbierze od niego telefon. Bo jak nie odbierze od Laporty, to znaczy, że nie odbierze od nikogo z klubu.

Tego wieczoru nie tylko odebrał, ale jeszcze łaskawie przystał na propozycję przerwania wakacji i spotkania z przedstawicielami Interu, by mogli go przekonać, że u nich w Mediolanie nie będzie mu źle. A potem dwóm wielkim prezesom i ich klubom, należącym do arystokracji futbolu, pozostało już tylko czekanie na decyzję piłkarza i ściskanie kciuków, żeby coś mu nie popsuło humoru. Bo jak mówią w Barcelonie, „Samu bywa trochę nieprzewidywalny”.

Eto’o jest Kameruńczykiem, ale pasowałoby do niego słynne powiedzenie o Argentyńczykach – że mogą popełnić samobójstwo przez skok z własnego ego. Jemu w przeciwieństwie do Ibrahimovicia wcale się do opuszczania dotychczasowego klubu nie spieszyło. W Barcelonie strzelił dziesiątki goli, zarobił miliony euro. Nie podobała mu się tylko jedna rzecz: że ciągle był tam ktoś ważniejszy od niego. Kiedyś Ronaldinho i Deco, teraz Leo Messi. Jest dziś w barcelońskim klubie niepisana, ale oficjalna zasada: nikt nie może zarabiać więcej niż Messi i być bardziej promowany niż on. Czy trzeba więcej, by rozdrażnić dumę Kamerunu?

[srodtytul]Samu zawiesza dłoń[/srodtytul]

Eto’o próbował tę zasadę podkopywać. Jak się nie udało z jednej, to kopał z drugiej strony. Prośbą, zawoalowaną krytyką Messiego, fochami. Ale tym razem nawet Laporta nie chciał ustąpić.

Kiedyś Eto’o był pierwszą gwiazdą, którą prezes ściągnął do klubu sam, bez pomocy ludzi z koncernu Nike, bardzo wpływowego w FC Barcelona. A że potem Laporta się z tymi ludźmi skłócił, więc na złość im podkreślał, jak ważny jest dla drużyny właśnie Eto’o. Z nim miał zawsze gorącą linię, jemu Kameruńczyk wypłakiwał się ze swoich żali i coraz bardziej obrastał w piórka. Trener Josep Guardiola chciał się go pozbyć, od kiedy przejął drużynę. Rok temu się nie udało, teraz spróbował ponownie, choć w niedawnym finale Ligi Mistrzów z Manchesterem United to Eto’o strzelił pierwszą bramkę. Guardiola pytany o uzasadnienie swojej decyzji odpowiedział, że racjonalnych powodów nie ma. W końcu chodzi o piłkarza, który na liście najskuteczniejszych w 110-letniej historii FC Barcelona jest już na trzecim miejscu. Trener miał jednak „przeczucie, że tak będzie dobrze dla drużyny”. Dał nawet Kameruńczykowi dłuższe wakacje, aż do rozwiązania sprawy transferu, byle tylko Eto’o nie spotykał się już ani z nim, ani z kolegami z zespołu.

Guardiola dopiął swego. Wymiana ustalona podczas kolacji w mediolańskiej willi doszła do skutku cztery dni temu. Ibrahimović został piłkarzem Barcy, Eto’o przeniósł się do Mediolanu, a za nim przeniosły się prawie 44 mln euro, bo tyle klub z Katalonii musiał dopłacić, by kupić Szweda. Interes dla Barcelony co najmniej dyskusyjny, ale po pierwsze, chodziło o zrobienie transferu który odciągnąłby choć na chwilę uwagę od letnich szaleństw największego rywala Barcy, Realu Madryt, a po drugie – o uniezależnienie się wreszcie od humorów Eto’o.

Ostatnim akordem tej szorstkiej przyjaźni było opóźnienie o dwie godziny prezentacji Zlatana. Bo Eto’o w Mediolanie zawiesił dłoń nad kontraktem z Interem i poprosił o jeszcze trochę czasu do namysłu. Mimo że dostał dużo wyższą pensję niż w Barcelonie i obietnicę, że będzie w drużynie numerem jeden. Ale Eto’o i jego agentowi Josepowi Marii Mesallesowi to nie wystarczało. Chcieli też czegoś od Barcelony: specjalnej kilkumilionowej premii za zgodę na odejście i wyjaśnień od Guardioli, dlaczego powiedział publicznie o swoim przeczuciu co do Eto’o. Odwlekali transfer, czekając na te ustępstwa. Według oficjalnej wersji, nie doczekali się. Ale wcale nie byłoby dziwne, gdyby premia jednak została wypłacona, bez rozgłosu. Nie byłoby to też wcale najbardziej bezczelne żądanie lata.

Eto’o przebił np. Emmanuel Adebayor, właśnie sprzedany przez Arsenal do Manchesteru City. Zażądał od klubu, z którego odchodzi, dwóch mln funtów, bo tyle miał wpisane w kontrakcie jako nagrodę za lojalność wobec klubu. Jak w futbolu zdefiniować lojalność, nie wiadomo. Ale na pewno nie jest to dzwonienie za plecami władz swojego klubu do szefów innych klubów z pytaniem, czy przypadkiem nie znalazłoby się tam dla nas miejsce. A tak zrobił Adebayor, który nie chciał być sprzedany do City, więc pytał w Chelsea i Manchesterze United, czy jest szansa, że go kupią. Podobnego okupu jak Adebayor zażądał też Klaas Jan Huntelaar, Holender z Realu Madryt. Klub chciał go sprzedać do VfB Stuttgart, ale Huntelaar, który w Realu grał słabo albo wcale, powiedział, że wyniesie się z Madrytu tylko, gdy dostanie pięć milionów euro na pożegnanie. I jakby nigdy nic wrócił do treningów z drużyną.

[srodtytul]Kruszenie Fergusona[/srodtytul]

Tak się dziś negocjuje z piłkarzami. Kiedyś o Bayernie Monachium mówiono z przekąsem FC Hollywood, teraz można by tak nazwać cały futbol. Rewolucja wywołana tzw. prawem Bosmana, czyli werdyktem trybunału Unii Europejskiej, który blisko 15 lat temu wyzwolił piłkarzy spod władzy klubów – kiedyś nie mieli nic do powiedzenia przy transferach, byli de facto niewolnikami klubów, dziś są traktowani jak pracownicy każdej innej branży w UE – doprowadziła do nowych skrajności. Pomnożyła bogactwo piłkarzy do hollywoodzkich wymiarów i wyhodowała nową kastę: menedżerów, którzy w dawnym systemie byli tylko dodatkiem, a dziś są głównym trybem. To ci impresario napędzają ruch, bo po pierwsze, są na prowizji od zarobków piłkarza, więc walczą też o swoje podwyżki, a po drugie muszą walczyć, żeby się przed swoim klientem wykazać. Klient niezadowolony pójdzie do innego menedżera, który obieca mu więcej. Są pary menedżer-zawodnik tak potężne, że ustąpić przed nimi muszą największe kluby. Bo wcześniej czy później będzie tak, jak chce pan piłkarz, tylko może już na gorszych warunkach dla klubu.

Wystarczy prześledzić, jak Cristiano Ronaldo i jego agent Jorge Mendes kruszyli opór Manchesteru United, planując przejście Portugalczyka do Realu, czyli transfer, który pobił tego lata wszystkie rekordy: ceny za piłkarza (94 mln euro) i jego pensji (co najmniej 13 mln euro rocznie). Wszystko przygotowali już latem ubiegłego roku, gdy propozycja z Madrytu tak zawróciła Ronaldo w głowie, że przestał odbierać telefony od samego Aleksa Fergusona, menedżera United, który jednym spojrzeniem stawia swoich piłkarzy do pionu. W pewnym momencie Cristiano poczuł się mocniejszy od Fergusona i dał mu to odczuć. Trener nie mógł się do niego dodzwonić, więc próbował się umówić na wizytę w hotelu reprezentacji Portugalii podczas ubiegłorocznych mistrzostw Europy. Też się nie udało. Gdy w końcu Ronaldo stanął przed Fergusonem, ten już rozumiał, że przyszedł moment na ustępstwa. Obiecał Portugalczykowi, że puści go do Realu za rok, wybłagał u niego w zamian jeszcze sezon lojalnej pracy.

Tego lata Ferguson posmakował podobnego traktowania od innego piłkarza, tylko tym razem nie było kompromisowego zakończenia, bo trafiło na twardszego zawodnika. Argentyńczyk Carlos Tevez poczuł się źle traktowany w klubie, niesłusznie pomijany przy ustalaniu składu i nie chciał pójść na jakiekolwiek ustępstwa. Telefonów od sir Aleksa nie odbierał, bo uznał, że przez dwa lata na Old Trafford było pod dostatkiem okazji, by porozmawiać. – Może dzwonił akurat wtedy, jak byłem zajęty czymś innym. Są wakacje – mówił Tevez podczas prezentacji w nowym klubie, Manchesterze City.

Wybrał go ze względu na wysoką pensję – City to teraz klub szejków, dla których nie ma finansowych limitów – ale i dlatego, że chciał zrobić na złość Fergusonowi przejściem do znienawidzonego rywala United zza miedzy.

[srodtytul]Błędne koło[/srodtytul]

Można powiedzieć: Ferguson sam był sobie winien, mógł Teveza traktować lepiej. Ale pełna lojalność też nie gwarantuje spokoju. Obrońca John Terry, wychowanek, kapitan i symbol Chelsea Londyn, jest tak blisko ucha Romana Abramowicza jak żaden inny piłkarz tego klubu. Z nim właściciel konsultował zmiany trenerów i transfery, oddawał mu swój jacht na wakacje. Ale gdy Manchester City złożył Terry’emu ofertę, proponując gigantyczną pensję, ten nie odmówił od razu. Do zadeklarowania, że nigdy nie odejdzie z Chelsea, zbierał się dobrych kilka dni. A w tym czasie wywalczył sobie podwyżkę pensji i podobno wymógł na właścicielu gwarancję, że zawsze będzie najlepiej opłacanym piłkarzem Chelsea.

Podobne gry, szyte grubszymi lub cieńszymi nićmi, toczą się tego lata we wszystkich klubach Premiership, bo w Anglii weszła w życie znaczna podwyżka podatków dla najlepiej zarabiających. Wielu piłkarzy odkryło z przerażeniem, że teraz stać ich będzie tylko na kupno dwóch limuzyn w miesiącu, a nie trzech, i próbuje zmusić klub do podniesienia zarobków. Jeszcze zanim Terry’emu się to udało, menedżerowie niektórych piłkarzy Chelsea, choćby pomocnika Michaela Ballacka i napastnika Didiera Drogby, już dali znać, że ich klienci nie wyobrażają sobie, by mogli zarabiać mniej niż obrońca. Oni też przecież miewają propozycje z innych klubów. I tak koło się zamknie.

Piłka nożna
Koniec z Viaplay. Premier League będzie miała nowego nadawcę
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Piłka nożna
Eliminacje mistrzostw świata. Kiedy i z kim zagra reprezentacja Polski?
Piłka nożna
Loteria wizowa. Z kim zagra Polska o mundial w 2026 roku?
Piłka nożna
Guardiola szuka leku na kryzys Manchesteru City
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Piłka nożna
Co czeka Jagiellonię i Legię w Lidze Konferencji? Tabela po 5. kolejce