Jacek Grembocki wierzy w siebie i swoją drużynę. Kiedy przed meczem mówił, że jego Polonia może w Warszawie wyraźnie pokonać NAC Breda, kibice traktowali go z przymrużeniem oka. Chociaż NAC nie ma w składzie wielkich gwiazd, wydawało się, że z Polonią powinno sobie poradzić. Wystarczyło jednak pół godziny, by Grembockiemu uwierzyć. Polonia grała mądrze, miała swoje okazje i gol wydawał się kwestią czasu.
Trzęsienie ziemi przyszło nagle, trwało pięć minut, ale jego skala była tak duża, że sprzątanie po nim zajęło za dużo czasu, by się cieszyć z dobrego rezultatu. Polonia przeważała tak bardzo, że nie sądziła, by przeciwnik tego dnia mógł ją skrzywdzić. Piłka wrzucona w pole karne znalazła jednak Keesa Kwakmana i to Holendrzy objęli prowadzenie.
Polonię stać byłoby jeszcze na nawiązanie walki, gdyby nie drugi wstrząs. Kapitan drużyny Radek Mynar w minutę zobaczył dwie żółte kartki, zszedł z boiska i nagle piłkarze Grembockiego zrozumieli, że tego meczu już nie wygrają.
W drugiej części Polonia nadal próbowała, ale równie często, jak sama zagrażała bramce rywali, było gorąco pod bramką Sebastiana Przyrowskiego. Skończyło się na 0: 1, a uwierzyć w to, że przed rewanżem Polonia ma równie duże szanse, jak przed pierwszym meczem, będzie już naprawdę trudno.
Lepszy rezultat, chociaż po gorszej grze, przywiozła z Kopenhagi Legia. Wicemistrzowie Polski zremisowali z Broendby 1: 1, ale gdyby nie Jan Mucha, nie mieliby tak dobrych humorów. Sytuacje, do jakich dopuszczała rywali obrona Legii, wyglądały tak, jakby koledzy z drużyny chcieli wypromować swojego bramkarza do lepszego klubu. Mucha bronił wszystko, skapitulował raz – po rzucie karnym wykonywanym przez Aleksandra Farneruda w 73. minucie. Legia wtedy już jednak prowadziła, bo w pierwszej połowie w polu karnym faulowany był Sebastian Szałachowski, a Maciej Iwański także nie spudłował z 11 metrów.