W październiku Maciej Skorża odmówił PZPN, gdy związek rozglądał się za kandydatami na nowego selekcjonera reprezentacji Polski. Skorża był pewny, że lepiej robi, zostając w Wiśle: skoro utrzymał posadę mimo klęski w walce o Ligę Mistrzów z Levadią Tallin, nic złego nie mogło mu się już stać, zwłaszcza że w lidze na początku sezonu gromił wszystkich.
Estońskie przesilenie nie wywiało z klubu trenera i piłkarzy, po kilku tygodniach pożegnano tylko dyrektora sportowego Jacka Bednarza. Trener dostał pełnię władzy. Teraz to oznacza pełnię odpowiedzialności, bo Wisła przegrała wszystkie prestiżowe mecze jesieni: z Legią na własnym boisku, z Lechem we Wronkach i z Cracovią znowu u siebie. Wszystkie po 0:1. Jest liderem ligi na półmetku sezonu (w ostatnich dwóch tegorocznych meczach zmierzy się z Zagłębiem Lubin i Ruchem), ale na klubowych forach internetowych kibice żartują z trenera: „Mistrzostwo przed nim dało nam wielu, takich klęsk nie dał nam nikt wcześniej”.
[srodtytul]Nie było ultimatum[/srodtytul]
Skorża stał się ofiarą własnej rewolucji. Niby ma teraz władzę na wzór brytyjskich menedżerów, mogących decydować również o transferach, ale to tylko teoria w Wiśle, w której bez zgody Bogusława Cupiała trudno kupić papier do kserokopiarki. W klubowej hierarchii między Cupiałem a Skorżą nie został już nikt znający się na sporcie (ani prezes Marek Wilczek, ani szef rady nadzorczej Ryszard Pilch nie są ludźmi futbolu). I gdy właściciel uzna kiedyś, że trener jednak się nie nadaje, nie będzie miał go kto bronić. A wyniki Wisły na razie nie są wystarczająco mocną tarczą.
Może dlatego Skorża, który po porażce z Levadią wziął całą winę na siebie, teraz szuka jej raczej u piłkarzy. – Zimą przyjdzie czas rozliczeń i nie wszyscy podołają temu zadaniu. Są zawodnicy, którzy nie potrafią grać pod presją – mówił przy okazji derbów z Cracovią.