Po 120 minutach był remis 0:0, a Zambia wygrała, bo chyba tak musiało być. Los oddał jej to, co zabrał 18 lat temu, kiedy u wybrzeży Gabonu zginęła w katastrofie lotniczej prawie cała reprezentacja tego kraju. Trener Herve Renard i jego zawodnicy powtarzali, że grają dla swoich poprzedników i dla nich w Libreville chcą zdobyć trofeum.
Zambijczycy przed serią rzutów karnych wspólnie się modlili, gdy strzelał ostatni zawodnik Stophira Sunzu, uklękli na murawie i zaczęli śpiewać – takie widoki przechodzą do historii. Chwilę później wszyscy wybiegli na środek i wspólnie tańczyli, a potem wznieśli ręce w górę i przypomnieli, że nie tylko o nich dzisiaj trzeba pamiętać. Renard przyniósł do klęczącej drużyny kontuzjowanego na początku meczu Charlesa Musondę.
Zambia zdobyła puchar, na który nie zasłużył żaden z faworytów turnieju. Wybrzeże Kości Słoniowej mogło rozstrzygnąć losy finału w regulaminowym czasie gry, ale Didier Drogba przestrzelił karnego (gdy jako kapitan drużyny odbierał puchar za drugie miejsce, był smutny jak na pogrzebie). Do napastnika Chelsea powrócił koszmar sprzed sześciu lat. Wtedy w finale też trzeba było strzelać karne i Drogba był jednym z tych, którzy spudłowali. Puchar zdobył wówczas Egipt.
Tym razem o medale grali ci, na których – poza Wybrzeżem Kości Słoniowej – mało kto liczył. Po kolei odpadały afrykańskie potęgi: Senegal, Maroko czy Tunezja.
Finał: