Pierwsza petarda wybuchła tuż przy uchu Przemysława Tytonia. Polski bramkarz padł na boisko, sędzia Kristinn Jakobsson przerwał mecz i zaczęła się awantura. Tytoń wrócił do bramki, ale po chwili kibice siedzący za jego plecami znowu rzucili dwie petardy hukowe i nie wiadomo było, czy sędzia nie każe piłkarzom zejść z boiska. Tytoń głosowałby „za". Idąc w stronę ławki rezerwowych, pokazywał sędziemu na palcach, że nie ma ochoty trzeci raz ryzykować swojego zdrowia.
Jakobssonowi w nakłanianiu Polaka do powrotu na boisko bardzo pomagał Mirko Vucinić. Była ósma minuta meczu, od trzech minut Czarnogórcy przegrywali po golu Jakuba Błaszczykowskiego z rzutu karnego i nie radzili sobie z emocjami – ani na boisku, ani na trybunach. Vucinić najpierw śmiał się z Tytonia, że nie jest prawdziwym mężczyzną, później tłumaczył sędziemu, że petardy to nic wielkiego.
Mało jest już takich miejsc w Europie, gdzie kibice potrafią zgotować drużynie gości takie piekło. Ostatnio nasza kadra w podobnych warunkach grała w Belfaście, kiedy ciężkie życie miał Artur Boruc. Na Wyspach kary za wykroczenia są jednak na tyle wysokie, że kibice nie ryzykują wrzucania czegoś na boisko. W Podgoricy obok Tytonia ciągle lądowały zapalniczki, dwa razy – części krzesełka. Według Waldemara Fornalika nasz bramkarz do końca pierwszej połowy był ogłuszony.
Polska prowadziła, kiedy po pięknym podaniu Eugena Polanskiego w polu karnym faulowany był Robert Lewandowski. Polacy nie dali się wystraszyć, Błaszczykowski strzelił gola i dalej grali swoje.
Wszystko zmieniło się po przerwie na petardy, Czarnogórcy złapali wiatr w plecy, wsadzili naszych na karuzelę i zaczęli mocno kręcić. Przez ponad 20 minut rywale nie wychodzili z polskiego pola karnego, każdy rzut rożny, wolny i aut był jak zapalnik. Piłkarze Fornalika wybijali piłkę z zamkniętymi oczami, byle dalej.