W czasach, gdy słowo „kultowy" już prawie nic nie znaczy, bo kultowe jest wszystko od kawy po środki czyszczące, żegnamy się z piłkarzem, o którym inaczej niż kultowy powiedzieć się nie da.
Thierry Henry jest symbolem wielkich dni Arsenalu – klubu, który jako jedyny w historii brytyjskiego futbolu zdobył tytuł, nie przegrywając żadnego meczu po drodze. Jest też ikoną reprezentacji Francji i pokolenia potomków imigrantów, które sięgnęło po mistrzostwo świata 1998 i Europy 2000. W nieco mniejszym stopniu Henry jest też symbolem odrodzenia Barcelony i ery Pepa Guardioli.
Niewiele osób doczekało się pomnika za życia. Michael Jordan musiał się dziwnie czuć, gdy po dwóch latach przerwy powrócił do NBA i codziennie mijał samego siebie odlanego z brązu, frunącego w kierunku kosza, wchodząc do hali United Center w Chicago.
Gdy Arsenal obchodził 125-lecie w 2011 roku, przed stadionem Emirates odsłonięto trzy pomniki – legendarnego menedżera Herberta Champana, obrońcy Kanonierów Tony'ego Adamsa, który przez 19 lat zakładał biało-czerwoną koszulkę, oraz właśnie Henry'ego – w charakterystycznej pozie, gdy cieszy się z bramki strzelonej Tottenhamowi.
Francuz, który już wtedy zdecydował się na przeprowadzkę do Nowego Jorku, gdzie przez ostatnie cztery lata grał w Red Bull, podczas odsłonięcia statui był wzruszony do łez. Dwa miesiące później przechodził już obok niej codziennie. Arsenal był w trudnej sytuacji kadrowej, amerykańska liga MLS miała akurat przerwę, więc Arsene Wenger poprosił swojego najsłynniejszego wychowanka o pomoc. Henry na kilka tygodni na początku 2012 roku znów został Kanonierem.