Wszyscy piłkarze świata są tacy sami. W tym przypadku chodzi o coś jeszcze i to jest właśnie ta specyfika pracy. Przede mną trenerem był Chińczyk, wychowany chyba na wzorach z NRD i Związku Radzieckiego: dużo biegania wokół boiska i ćwiczenia ze sztangą. Mało zajęć z piłką. Miałem wrażenie, że nie odróżniali siły od szybkości i wytrzymałości.
Jakbym słyszał Leo Beenhakkera, który poczuł się w Polsce jak misjonarz krzewiący na ugorze europejską kulturę piłkarską.
Złe porównanie. Niczego nie odkrywam, piłka była w Chinach przede mną. Ale tak tam jest. Z jednej strony miliony wydawane na światowe gwiazdy, a z drugiej praca od podstaw z graczami chińskimi, którym do najlepszych na świecie jeszcze daleko. Przez kilka tygodni miałem problem z przekonaniem ich do zmiany metod treningów, ponieważ byli przyzwyczajeni do innych, archaicznych. Kiedy obejrzałem pierwszy sparing drużyny, myślałem, że przechodzę jeszcze proces aklimatyzacji. Wszystko, co widziałem na boisku, odbywało się w zwolnionym tempie. Po kilku treningach czułem się trochę jak lekarz, który chce pomóc pacjentowi, ale nie jest rozumiany, więc pacjent nie ma do niego zaufania.
Trzeba się było nauczyć chińskiego...
Próbowałem. Ale słownik angielsko-chiński nie wystarczał. W angielskim powie pan „bol" czy „bal" i wiadomo, o co chodzi. W chińskim takich subtelności są tysiące. Nie potrafię pisać po chińsku, opieram się tylko na słuchu. Przy pomocy tłumacza przygotowałem kiedyś na trening kilka formułek, wygłosiłem je dumnie przed drużyną, ale nikt nawet się nie uśmiechnął. Nie zorientowali się, że mówię po chińsku.