Rzeczpospolita: Patrząc na mecze obecnej reprezentacji, widzę pańską, sprzed 40 lat, kiedy walczyła o awans na mundial w Argentynie.
Jacek Gmoch: Wcale się nie dziwię. Jest wiele podobieństw, ale i różnic. Drużyna prowadzona przez Adama Nawałkę wygrała cztery mecze z rzędu i w połowie eliminacji ma sześć punktów przewagi. Moja reprezentacja wygrała pięć kolejnych spotkań, a mimo to nie była pewna awansu. Musieliśmy zapewnić go sobie w ostatnim meczu u siebie, z Portugalią. Gdybyśmy nie zdobyli punktu, Portugalczycy mogliby nas wyprzedzić, ponieważ ostatni mecz grali z Cyprem na swoim boisku. Zadbali o dobry dla siebie terminarz, a PZPN nie potrafił tego zrobić. Zremisowaliśmy i ten punkt dał nam awans.
Kiedy powołano pana na selekcjonera, reprezentacja była rozbita. Niektórzy położyli na niej krzyżyk. Z kolei Adam Nawałka musiał się zmierzyć z sukcesem na Euro i zaczął eliminacje od remisu w Kazachstanie. Czy tu też widzi pan jakieś podobieństwa?
To, co po srebrnym medalu zrobiono z Kazimierzem Górskim, było nieuczciwe. Zresztą ja też przeżyłem coś takiego, kiedy dwa lata później uznano, że porażką jest piąte miejsce na świecie. Po Montrealu musiałem pozbierać drużynę, znaleźć motywację dla starszych zawodników, przekonać do współpracy ludzi, którzy nie wierzyli w sukces, a wszystko to przed pierwszym meczem eliminacji, z Portugalią w Porto. I my tam wygraliśmy 2:0, Grzesiek Lato strzelił dwie bramki, debiutował jeden z najzdolniejszych piłkarzy tamtego pokolenia Stanisław Terlecki. Z jednej strony król strzelców mundialu, z drugiej dwudziestojednoletni debiutant i młodszy od niego Zbyszek Boniek. To był sygnał, że nie tylko jeszcze żyjemy, ale też możemy wygrywać z każdym. Zebrałem grupę ludzi, która podzielała tę wiarę. Kiedy teraz patrzę na sztab Adama Nawałki, widzę to samo.
Sądzi pan, że on też pamięta mundial w Argentynie, w którym grał, i wziął coś z pańskiego warsztatu?