Jej włosy, trochę rozwiane w czasie obrotów, dłuższe i ciemniejsze, niż nosiła później, dobrze wypadły na tamtych olimpijskich fotografiach.
Długo powtarzała w wywiadach, że chwile spędzone na podium w Sydney ze złotym medalem na szyi to najmilsze i najważniejsze wydarzenie w życiu.
Dziewczyna i młot, takie połączenie wymagało paru zbiegów okoliczności. Najważniejsze było to, że sportowe geny dostała po rodzicach i szybko zaczęła szukać swojego sportu. Ojciec, Robert zaprowadził ją na siłownię warszawskiej Legii, gdy miała 10 lat. Pokazał ciężary. Dla zabawy podrzuciła sztangę. Trenerzy spojrzeli, pokiwali z uznaniem głowami. Któryś nawet powiedział, może nie całkiem serio, ale głośno: – Masz technikę lepszą od ojca.
W Polsce dziewczyny mogły podnosić ciężary od 15 roku życia, ale Kamila czekać nie chciała. W warszawskiej podstawówce przy ul. Afrykańskiej miała do wyboru lekkoatletykę i wioślarstwo – wybrała wiosła. W szóstej klasie startowała w pierwszych regatach.
Pomógł przypadek. W marcu 1996 roku Kamila przyszła na stadion Legii podokuczać starszemu bratu, Robertowi juniorowi, który rzucał dyskiem. Zobaczyła leżący na trawie oszczep, podniosła. Trener dojrzał błysk w oku wyrośniętej nastolatki (– Nigdy nie byłam drobną dziewczynką – mówiła), podsunął młot. Pierwszy zmierzony rzut – 28 metrów. Kariera potoczyła się szybko: 47,66 m – pierwszy rekord Polski seniorek po dwóch miesiącach treningów, 66,62 – pierwszy rekord świata juniorek po trzech latach, 71,16 – mistrzowski wynik z Sydney, 76,83 – siedemnasty rekord Polski, ustanowiony latem 2007 roku w Dausze, dziś wiemy, że ostatni.