Reklama
Rozwiń

Kamila Skolimowska (1982 - 2009) - Taki duży misiek

To było 29 września 2000 roku. Dwoje Polaków jednego dnia zdobyło złote medale igrzysk w Sydney. W „Rzeczpospolitej” zamieściliśmy dwa ogromne zdjęcia. Na jednym dziewczyna, która została pierwszą w historii mistrzynią olimpijską w rzucie młotem. Miała 17 lat i 331 dni.

Aktualizacja: 19.02.2009 21:42 Publikacja: 19.02.2009 13:14

Kamila Skolimowska na olimpiadzie w Atenach

Kamila Skolimowska na olimpiadzie w Atenach

Foto: Fotorzepa, Bartlomiej Zborowski Bar Bartlomiej Zborowski

Jej włosy, trochę rozwiane w czasie obrotów, dłuższe i ciemniejsze, niż nosiła później, dobrze wypadły na tamtych olimpijskich fotografiach.

Długo powtarzała w wywiadach, że chwile spędzone na podium w Sydney ze złotym medalem na szyi to najmilsze i najważniejsze wydarzenie w życiu.

Dziewczyna i młot, takie połączenie wymagało paru zbiegów okoliczności. Najważniejsze było to, że sportowe geny dostała po rodzicach i szybko zaczęła szukać swojego sportu. Ojciec, Robert zaprowadził ją na siłownię warszawskiej Legii, gdy miała 10 lat. Pokazał ciężary. Dla zabawy podrzuciła sztangę. Trenerzy spojrzeli, pokiwali z uznaniem głowami. Któryś nawet powiedział, może nie całkiem serio, ale głośno: – Masz technikę lepszą od ojca.

W Polsce dziewczyny mogły podnosić ciężary od 15 roku życia, ale Kamila czekać nie chciała. W warszawskiej podstawówce przy ul. Afrykańskiej miała do wyboru lekkoatletykę i wioślarstwo – wybrała wiosła. W szóstej klasie startowała w pierwszych regatach.

Pomógł przypadek. W marcu 1996 roku Kamila przyszła na stadion Legii podokuczać starszemu bratu, Robertowi juniorowi, który rzucał dyskiem. Zobaczyła leżący na trawie oszczep, podniosła. Trener dojrzał błysk w oku wyrośniętej nastolatki (– Nigdy nie byłam drobną dziewczynką – mówiła), podsunął młot. Pierwszy zmierzony rzut – 28 metrów. Kariera potoczyła się szybko: 47,66 m – pierwszy rekord Polski seniorek po dwóch miesiącach treningów, 66,62 – pierwszy rekord świata juniorek po trzech latach, 71,16 – mistrzowski wynik z Sydney, 76,83 – siedemnasty rekord Polski, ustanowiony latem 2007 roku w Dausze, dziś wiemy, że ostatni.

Nie jest łatwo mierzyć się ze sławą, która przyszła tak szybko. Kamila Skolimowska wygrywała ważne mityngi, poprawiała rekordy życiowe, ale nie powtórzyła sukcesu olimpijskiego, nie zdobyła medalu mistrzostw świata, choć w Edmonton i Osace była blisko, na czwartym miejscu. Do kolekcji dołożyła jednak srebrny i brązowy medal mistrzostw Europy w Monachium i Goeteborgu – dziwiliśmy się, że tak bardzo ją cieszą te zdobycze, pewnie nie docenialiśmy jej ogromnej tęsknoty za tamtym pierwszym wspaniałym wejściem na podium.

Umiała uśmiechem przykryć każde niepowodzenie, ale zawsze, gdy się nie udało rzucić tak jak chciała – najpierw musiała zapłakać. Tego kamery nie widziały – schodziła z bieżni, stawiała się na spotkanie z dziennikarzami i po kilku słowach wilgotniały jej oczy. Staliśmy zafrasowani, ktoś próbował pocieszyć, przytulić i bywało, że miał przez minutę w ramionach chlipiącą dużą dziewczynę.

Potem szybko ocierała rękawem twarz i opowiadała nam z rosnącą werwą o niedokręconych rzutach, szybkich i wolnych kołach, czwartym obrocie, nerwach, okrzykach trenera i – tego nie pisaliśmy za często – o startach na środkach przeciwbólowych, antybiotykach, z katarem, nerwobólem, naderwanym ścięgnem przyklejonym kilkoma plastrami (potrafiła bez namysłu podnieść koszulkę i pokazać co i jak...), przepukliną i dziesiątkami innych mniejszych i większych dolegliwości, które wyczynowi sportowcy traktują jako zwykłą część zawodu. Rajstopy nie zasłaniały siniaków na nogach.

Gdy mijał startowy stres, mówiła o sobie: taki duży misiek. Wychodziła z niej delikatna kobieta z klasycznymi marzeniami o założeniu rodziny, ciepłym domu. Rodzina była dla niej ważna. Doceniała ją zawsze, nawet wtedy, gdy przed wyjazdem na najważniejsze zawody mama z tatą i przyjaciółmi spełniali tradycyjny obrzęd na szczęście – kilka życzliwych uderzeń poniżej pleców.

Jak niemal każdy, była trochę przesądna, ale miała zawsze ze sobą środki zaradcze: czarną owieczkę od przyjaciółki, słonika z zadartą trąbą od rodziców i czarną silikonową opaskę od Otylii Jędrzejczak. Nie miała żadnych kompleksów związanych z solidną posturą. – Ja siebie w pełni akceptuję, lubię swoje ciało. Każdy musi po prostu znaleźć swoją dyscyplinę. Kobiety nadają się do boksu, ciężarów i młota, tak samo, jak mężczyźni do baletu – twierdziła.

Jak trzeba było, to na Balu Mistrzów Sportu odśpiewała i zatańczyła z Sylwią Gruchałą, Anną Szafraniec, Otylią Jędrzejczak i Ryszardem Rynkowskim nową wersję jego przeboju: „Dziewczyny wolą sport”. Lubiła opowiadać, jak kiedyś w centrum handlowym jakiś mężczyzna uparł się, że spotkał Agatę Wróbel i za nic w świecie nie dał sobie wytłumaczyć, że widzi kogoś innego. Machnęła ręką, w końcu narysowała na podsuniętej kartce papieru zgrabną sztangę i dopisała zamaszyście: Wróbel Agata. Potem wszystko opowiedziała sztangistce.

Zostanie też po Kamili Skolimowskiej dzieło teatralne. W ubiegłym roku francuska reżyserka Judith Depaule wymyśliła spektakl „Ciało kobiety – młot”. Miał premierę w październiku w warszawskim Teatrze Polonia. To monodram przetykany filmowymi wypowiedziami i scenami z życia Skolimowskiej. Ekipa najpierw przyjechała do Spały, filmowała rzuty, rozmowy, posiłki, zaglądała wszędzie, małą kamerę kazała nawet nosić Kamili na szyi, drugą na przegubie dłoni. Sport jest w przedstawieniu pretekstem do opowieści o istocie kobiecości, o znaczeniu i przemianach damskiego ciała. Kamila nie zobaczyła w opowieści swoich problemów. Gdy jednak siadła na fotelu i usłyszała własne słowa wypowiadane przez aktorkę – zaczęły palić ją policzki. – Zawsze byłam bardzo wstydliwa, peszyłam się na scenie bardzo – wspominała.

W tle sportowego życia budowała spokojnie to drugie. Skończyła studia na Uniwersytecie Warszawskim, od 2004 roku zaczęła pracę w Wydziale Prewencji Komendy Stołecznej Policji w Piasecznie. Pomógł świetny niegdyś czterystumetrowiec Jan Werner. Starszy posterunkowy Kamila Skolimowska bywała w pracy rzadko, ale pion gwardyjski nie miał za złe tych nieobecności.

Do portugalskiego ośrodka w Villa Real de St. Antonio jeździła zimą od zawsze, w tym roku była tam dziesiąty raz. Znów z optymizmem patrzyła w przyszłość. Nowy trener, nowe cele, wciąż zapał w głosie. Berlin – mistrzostwa świata, Londyn – olimpiada.

Ostatni raz spotkaliśmy się 10 stycznia, podczas zjazdu wyborczego PZLA w Spale. Została zaproszona z innymi mistrzami olimpijskimi do loży obserwatorów. Trzymała kciuki za Jerzego Skuchę. Żartowaliśmy z Tomasza Majewskiego, z mozołu obrad i głosowania, potem była kolacja, podczas której martwiła się stanem swoich dłoni. – Jak się rzuca młotem sto razy dziennie, to lakier na paznokciach się nie uchowa – wzdychała z żalem.

Lekkoatletyka
Diamentowa Liga. Armand Duplantis i Jakob Ingebrigtsen wrócą do Polski po pierścień
Lekkoatletyka
Sebastian Chmara prezesem PZLA. Nie miał konkurencji
Lekkoatletyka
Medal po latach. Polacy trzecią drużyną Europy w Gateshead
Lekkoatletyka
Ile kosztuje sprzęt do biegania? Jak i gdzie trenować? Odpowiedzi w Zakopanem
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Lekkoatletyka
Rebecca Cheptegei nie żyje. Olimpijka została podpalona żywcem
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku