Jest planowane przez wszystkich pierwsze polskie złoto, jest także nieoczekiwany brąz. Konkurs nie był od startu wybuchem polskiego szczęścia, nawet wprowadził trochę niepokoju. Złoty rzut Pawła Fajdka nastąpił w trzeciej kolejce – 80,64 m, po nim była poprawka – 80,88 m, i dopiero wtedy spokojne czekanie na Mazurka Dąbrowskiego.
Gdy zaczynali, mistrz na głowie miał szary, duży kaptur, ledwie było widać spod niego młodą brodę. Z powagą chodził wokół rzutni, coś tam w sobie dusił, choć energia z niego biła. Pierwszy rzut, taki na zaliczenie, by nie było pustego przebiegu – 76,40 m. Do silnych wzruszeń daleko, do konkursów takich jak na Stadionie Narodowym, gdy we wszystkich próbach posłał młot za granicę 80 m – też spory dystans.
Rywale jednak nie przesadzali z naciskaniem na Fajdka. Kristian Pars, mistrz ostatnich igrzysk, osiągnął 76,33 m, inni też wyrywali młotem trawę w tych okolicach lub znacznie bliżej. Przyglądaliśmy się im z uwagą, trzeba było notować zmiany liderów: Dilshod Nazarow z Tadżykistanu – 76,83, Fin David Söderberg – 76,92. Rosjanin Siergiej Litwinow junior – 77,09.
Na bieżni też się działo, trzeba było mieć podzielną uwagę: Patryk Dobek właśnie zdobywał awans do finału biegu na 400 m ppł. Paweł Fajdek drugi rzut wykonał dosłownie chwilę po wyczynie Dobka (rekord życiowy 48,40). Młot leciał pięknie, wysoko, publiczność to dostrzegła, krzyknęła odpowiednio, a potem dodała jeszcze głośne: Aaach!!!, bo wielka dziura w trawie pojawiła się może nawet gdzieś za 82. metrem, lecz niestety metr z hakiem poza promieniem rzutów.
Moc Polaka było więc widać, tylko celownik jeszcze miał źle ustawiony. Dwa małe czerwone autka woziły młoty pędem, polska drużyna w rogu stadionu, blisko rzutni, pewnie myślała jak polscy dziennikarze: niech ten konkurs będzie nawet nudny, emocje skończą się szybko, byle zabił je jeden porządny rzut naszego kandydata do zwycięstwa.