Decyzja podjęta w piątek w Wiedniu przez Międzynarodową Federację Lekkoatletyczną (IAAF) sprawy jednak nie kończy. Jej szef lord Sebastian Coe zapewne jeszcze raz będzie musiał stanąć przed brytyjskim parlamentem, który może mu zarzucić, że za pierwszym razem kłamał mówiąc, że nic nie wiedział o działalności swego poprzednika Lamine Diacka i jego synów, którzy wymuszali łapówki w zamian za krycie dopingu, nie tylko rosyjskiego. Angielskie gazety mają dowody, że Coe zamiótł sprawę pod dywan, a udowodnienie mu kłamstwa w tej sprawie położyłoby chyba kres jego błyskotliwej karierze.
Trudno sobie też wyobrazić, by propozycja startu w Rio pod olimpijską flagą dla rosyjskich lekkoatletów, którzy udowodnią swą dopingową niewinność (nad tym pomysłem ma pracować MKOl) była rozwiązaniem łatwym do zaakceptowania dla dumnych sportowców. Hymn, ojczysta flaga na maszcie to są sprawy ważne dla wszystkich, a dla Rosjan szczególnie. Ciekawe jaka będzie ich reakcja na tę propozycję, jedno jest pewne: decyzje zapadną w gabinecie o wiele ważniejszym niż ministra sportu.
Rozwiązaniem absurdalnym jest propozycja olimpijskiego startu dla tych, którzy - tak jak rosyjska biegaczka Julia Stiepanowa - ujawniają w mediach doping. Zasługują oni na nagrodę, ich działania są godne szacunku i podziwu, ale nie można stworzyć na potrzeby igrzysk czegoś na kształt reprezentacji „świadków koronnych”. Ta propozycja dowodzi, że zarówno IAAF jak i MKOl są w ślepej uliczce i rozpaczliwie poszukują wyjścia.
Polityka twardej ręki wobec Rosji jest słuszna, bo przybywa sygnałów, że państwowy doping nie ograniczał się do lekkoatletyki. Musi jej jednak towarzyszyć wiarygodna intencja porządkowanie dopingowych spraw także na zachodnim podwórku, choćby nawet jako pierwsza miała spaść głowa lorda Coe.