Dziewięćdziesiąt tysięcy widzów robi codziennie w Ptasim Gnieździe piekielny hałas, ale bardziej pamiętana będzie ta chwila ciszy. Płotki do biegu na 110 m już rozstawiono, sprinterzy przyklęknęli w blokach.
Do ostatniego wieczornego finału zostało może pół minuty, a na stadionie ciągle można było usłyszeć tylko pojedyncze głosy. Ktoś z dalekiego sektora zaczął intonować: „Liu Xiang, Liu Xiang”, ale tłum tego nie podchwycił. Chińskie żale zostały na boku, finalistom należy się szacunek.
Artur Noga stanął na czwartym torze, obok Amerykanina Dawida Payne’a. Potem kamera zajrzała w oczy faworytom. Dayron Robles poprawił okulary, w których wygląda jak szkolny prymus, David Oliver napiął mięśnie, żeby zrobiły jeszcze większe wrażenie. Gdy ruszyli, liczył się już tylko Robles, Kubańczyk jako jedyny przybiegł na metę, zanim zegar odliczył 13 sekund. Za nim wpadł Payne, jedną setną sekundy przed Oliverem.
Artur Noga jeszcze na siódmym płotku był trzeci, potem rywale zaczęli uciekać. Polak przykląkł za metą niezadowolony z siebie, 13,34 to wynik o dwie setne gorszy od jego rekordu życiowego. – Nie czułem się najlepiej, na rozgrzewce uderzyłem w płotek. Pojechałem kilka metrów po bieżni, mocno się poobijałem. Bałem się potem spojrzeć na trenera. W samym biegu zaczepiałem o przeszkody, szkoda, bo chciałem walczyć o brąz – mówił Noga za metą. Gdy ochłonie, doceni to, co osiągnął. Polaka w finale olimpijskiego biegu przez wysokie płotki nie było od 28 lat.
Nie czułem się najlepiej, na rozgrzewce uderzyłem w płotek. Pojechałem kilka metrów po bieżni, mocno się poobijałem - Artur Noga